Tytuł przykuwa uwagę nie mniej niż okładka. W opowieści o szaleństwie i obsesji złem otrzymujemy odpowiedź, jak pokonać ludzkie potwory.
Najlepsze powieści to te, które już gdzieś czytaliśmy – tak zdaje się pisać Luca D’Andrea. W „Istocie zła” jest wszystko, co doskonale znamy: mała miejscowość położona na uboczu wielkiego świata, twórca przeżywający kryzys, nierozwiązana zagadka z przeszłości, która wciąż wpływa na teraźniejszość. Włoski pisarz dokłada do tego refleksję na temat obsesji złem oraz wielką opowieść o ocalającej sile miłości.
Jeremiasz Salinger to bardzo dobrze zapowiadający się scenarzysta filmowy. W poszukiwaniu tematu pozostawia za sobą świat Nowego Jorku i przenosi się z żoną i córką do Siebenhoch, małej górskiej wioski w Tyrolu Południowym. Góry doprowadzą go do spotkania ze śmiercią, ale też podsuną mu nieoczekiwanie nowy temat. W pobliskim wąwozie Bletterbach dokonano wstrząsającej masakry, a jej sprawca nie został nigdy ujęty. Miejscowi pielęgnują pamięć o ofiarach, jednak nie są skorzy do rozmów z obcymi. Czy może być lepsza zachęta zarówno dla Salingera, jak i czytelnika?
„Istotę zła” z pewnością można czytać jako świetny kryminał. Liczne zwroty akcji i umiejętne budowanie napięcia sprawiają, że książka staje się złodziejem czasu. Można też dać się porwać opisom górskiego życia, zapierającym dech w piersiach krajobrazom, a także legendom i miejscowym zwyczajom. Luca D’Andrea w sposób nienachalny porozrzucał na kartach swej powieści liczne tropy, zarówno biblijne, jak i wywodzące się ze sztuki chrześcijańskiej, dzięki czemu „Istota zła” nabiera głębszego wymiaru. Tylko czujne zmysły czytelnika pozwolą dostrzec kolejne warstwy tej z pozoru prostej książki. „Istota zła” jest bowiem portretem nas współczesnych, tak bardzo zafascynowanych makabrą, że mimowolnie stających się kolejną ofiarą Bestii. Odsuwamy od siebie – na później, na drugi plan – to, czego tak naprawdę najbardziej potrzebujemy. Ocalającą miłość, która ma swoją wymierną, bardzo ludzką cenę.
Marcin Cielecki