Dziś poprawność polityczna nie musi już być domeną liberalno-lewicowych środowisk. Rośnie w siłę poprawność polityczna o wyraźnym zabarwieniu prawicowym. Równie irracjonalna jak lewicowa. I równie obca chrześcijaństwu.
To, że nie ma znaku równości między prawicą a katolicyzmem, teoretycznie jest oczywiste. Owszem, czasem bywa im po drodze, w wielu kwestiach zapewne częściej niż z katolicyzmowi z lewicą. Piszę to przy całej świadomości, że nie ma jednego nurtu prawicowego. Wiele partii prawicowych ma tak odmienne spojrzenie na gospodarkę, historię i rozwój oraz na rolę państwa i miejsce religii, że często nie mogłyby stworzyć razem koalicji programowej. Prawicą może być zarówno ugrupowanie narodowo-katolickie jak i konserwatywno-liberalne. Jest też prawica autorytarno-państwowa, dążąca do wzmocnienia roli państwa w sprawach wewnętrznych (głównie związanych z bezpieczeństwem, mniej z gospodarką, jak u socjalistów). Dziś te podziały najczęściej rozmywają się, kiedy partie prawicowe mają lewicowe ciągotki w gospodarce (wysokie podatki, rozdawnictwo, ograniczanie przedsiębiorczości itd.) i odwrotnie.
Mimo to, można jednak mówić o czymś, co Jacques Maritain nazywał „temperamentem prawicowym”: wyraża się on w zgodzie na zastany porządek natury i uznaje, że świat jest piękny i to piękno trzeba rozwijać. Marek Jurek napisał kiedyś w „Więzi”, że wspólnym mianownikiem poglądów prawicowych jest realizm. Z tego też ma wynikać konserwatyzm: postawa ta oznacza uznanie, że żyjemy w świecie niezmiennych wartości, które powinny być podstawą wszelkich działań. Zdrowy konserwatyzm jest wierny tradycji, ale nie zamyka się na nowe wyzwania. Nic dziwnego zatem, że takie rozumienie prawicy wydaje się bliskie Kościołowi. Rządy prawicowe najczęściej oznaczają przyjazny stosunek do religii i aktywnej obecności ludzi Kościoła (świeckich i duchownych) w życiu publicznym. Prawica sprzyja też z reguły tym rozwiązaniom prawnym, które są bliskie nauczaniu moralnemu Kościoła. Nie ma jednak znaku równości między prawicą a katolicyzmem z automatu, bo „prawicowe myślenie”, np. w wydaniu autorytarnym, może stać w wyraźnej sprzeczności z chrześcijaństwem, gdy wiąże się np. z odmową prawa do samostanowienia dla jakiegoś narodu, dążeniem do wojny, nienawiścią do imigrantów lub nawet niechęcią do niesienia pomocy tym, którzy uciekają przed wojną.
Podkreślę to wyraźnie: uciekają przed wojną. Bo dzisiaj nową poprawnością polityczną – właśnie o zabarwieniu prawicowym – jest wygodne wkładanie do jednego worka uchodźców z migrantami ekonomicznymi i, jeszcze mocniej, terrorystami. Wygodne – bo nie wymaga rozróżniania podstawowych pojęć. Łatwiej uznać, że dla bezpieczeństwa narodu i państwa (co samo w sobie jest pozytywnym przykładem prawicowego myślenia) lepiej nie otwierać granic przed nikim, kto wymagałby jakiegoś zaangażowania. I to już niestety z chrześcijaństwem nie może mieć wiele wspólnego. Owszem, istnieje tzw. porządek miłości, który mówi o staraniu najpierw o własną rodzinę, społeczność lokalną, państwo, naród, a dopiero później o tzw. obcych. Tylko co szkodzi tym, którzy już ten porządek podstawowy realizują (zakładać trzeba, że wśród „ludzi prawicowych” wygląda to wzorowo, a jeśli nie, to warto wziąć się do roboty…), by zrobili krok dalej i zajęli się również tymi, którzy w tym „porządku miłości” nawet jeśli znajdują się w dalszych kręgach, to jednak się w nim znajdują.
Objawem skrajnej poprawności politycznej o zabarwieniu prawicowym jest natomiast całkowicie nieuprawnione wykorzystywanie pewnych historycznych pojęć do podważenia sensu niesienia pomocy właśnie uchodźcom. Przykładem tego jest, moim zdaniem, niedawny tekst jednego z prawicowych publicystów, który – krytykując kard. Kazimierza Nycza za słowa o gotowości do zaangażowania w tzw. korytarze humanitarne – porównał je do… korytarza, którego Hitler domagał się od Polski w 1939 roku. „Zbyt wiele sygnałów świadczy o tym, że wołanie o „korytarze” to niestety jedynie kamuflaż prawdziwych intencji. ‘Korytarza’ domagano się już od Polski w 1939 roku. Uprawniona jest obawa, że po ‘korytarzach’ nastąpi otwarcie bram i wkroczenie tych, których nie zapraszaliśmy. Po to, by zmienili nasz dom wedle swoich, nie naszych planów”, napisał Maciej Pawlicki na portalu wpolityce.pl. I dalej autor tłumaczy: „Ta dygresja nie jest od rzeczy. Ówczesne niemieckie domaganie się ‘korytarza’ przez polskie terytorium było słabo zakamuflowanym, butnym i bezczelnym domaganiem się złamania woli polskiego państwa i narodu. Było początkiem „naprawiania” Europy przez zbrodniczych szaleńców. Uznali oni, że demografię należy zmienić, jednym dać „Lebensraum” (przestrzeń życiową), innych zepchnąć. Przesiedlać całe narody wedle chorej wizji narodowo-socjalistycznych i międzynarodowo-socjalistycznych uzurpatorów, łamiąc wolę tychże narodów i ich demokratycznych władz. Niestety, analogie uprawnione. Dzisiejsze niemieckie i francuskie domaganie się od Polski ‘korytarza’ czy ‘korytarzy; także jest butnym żądaniem złamania woli polskiego państwa i narodu. Polska bez przechwałek i unijnych funduszy przyjęła milion Ukraińców z państwa, które jest w stanie wojny. Przyjęła tysiące Wietnamczyków i Chińczyków. Bo widzimy, że nie chcą zmieniać Polski wedle swojej cywilizacji”.
Trudno o bardziej czytelny przykład prawicowej poprawności politycznej, w której jest zarówno wymieszanie pojęć, przekręcenie faktów i nadużycie przykładów z historii dla wytłumaczenia pokrętnej tezy. Po pierwsze, nikt nie zmusza nas do żadnych korytarzy. Bruksela próbuje zmusić Polskę do przymusowej relokacji imigrantów, a nie do bezpiecznych i godnych dla samych zainteresowanych korytarzy. I o nich mówił kard. Nycz (pisaliśmy o korytarzach wiele razy w GN, również w najbliższym numerze przypomnimy najważniejsze zasady, na jakich działają). Krótko mówiąc: Polska, owszem, dobrze robi, nie ulegając szantażowi Brukseli ws. relokacji, ale źle robi, nie zgadzając się na bezpieczną i dobrą alternatywę w postaci właśnie korytarzy humanitarnych, w których każdy z zapraszanych gości jest sprawdzany przez służby państwowe i przede wszystkim sam wyraża zgodę na przeprowadzkę i integrację z gospodarzami. Robią to świetnie Włosi, mamy się od kogo uczyć.
Od dobrych intencji, jakimi być może kierują się w punkcie wyjścia osoby sceptycznie nastawione do przyjmowania imigrantów (chęć zabezpieczenia środowiska, w jakim żyją ich dzieci), łatwo jednak przejść do bardziej lub mniej zakamuflowanego szowinizmu lub przynajmniej obojętności na tych, którzy nie są „nasi”. I tu już musi nastąpić rozstanie chrześcijaństwa z tak rozumianą prawicowością. Alternatywą nie jest przecież lewicowa bezrefleksyjność i pięknoduchostwo, gdzie imigrantów i uchodźców używa się wyłącznie jako narzędzie do uderzania w… prawicę. Ale właśnie dlatego prawicę chrześcijańską powinno być stać na odwagę zaproponowania dobrej, mądrej alternatywy. Punktem odniesienia dla katolików nie mogą być nawet najbardziej katoliccy politycy i publicyści. Punktem odniesienia dla nas musi być Biblia i wspólne z Kościołem odczytywanie znaków czasu.
Jacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.