W co gra były szef FBI? Problem w tym, że prawdopodobnie w nic nie gra, tylko jest sobą. Dlaczego to problem? Bo odwykliśmy od urzędników, którzy nie trzymają niczyjej strony. Trwające przesłuchanie Jamesa Comeya tylko to potwierdziło.
James Comey nie należy do ulubieńców polskiej publiczności. Głównie ze względu na niesławną wypowiedź o nazistach, którzy mieli „wspólników z Niemiec, Polski i Węgier”. Mimo powszechnego oburzenia w naszej części Europy, Comey nie przeprosił za to, tłumacząc, że wcale nie chciał obarczyć min. Polaków za współudział w Holokauście. Pomijając jednak średnie zorientowanie Comeya w historii (w czym nie odbiega specjalnie od zachodniej przeciętnej), w tym upartym bronieniu tego, co powiedział, ujawniła się nie pierwszy raz jego dominująca cecha: nieoglądanie się na opinie jakiejkolwiek strony jakiegokolwiek sporu. To dość rzadka dziś cecha u polityków i urzędników, przynajmniej w naszej części świata, a w Polsce chyba w szczególności. Cecha, która w równym stopniu budzi irytację (każdej strony, której racji akurat urzędnik nie wspiera), co szacunek. Bo to nie jest proste, by w świecie czarno-białych racji i wojny w życiu publicznym niemal na śmierć i życie, zachowywać się jak całkowicie obiektywny arbiter i uczestnik zarazem.
A tak właśnie działa James Comey. Od lat zadeklarowany republikanin, który jednocześnie doprowadził do wściekłości republikański establishment, gdy w 2004 roku, jako zastępca prokuratora generalnego, postawił się republikańskiemu prezydentowi Geore’owi W. Bushowi i nie uległ naciskom Białego Domu, by przedłużyć (w czasie choroby swojego szefa) pozwolenie na nieograniczoną inwigilację osób podejrzanych o terroryzm. Stał się wtedy ulubieńcem demokratów. Ci jednak chyba nie rozumieli jeszcze, że Comey nie stał się nagle demokratą. Choć w 2013 roku to Barack Obama postawił go na czele FBI, w czasie niedawnej kampanii wyborczej demokraci przeżywali na zmianę radość i rozgoryczenie, gdy – odpowiednio – Comey zakończył śledztwo ws. e-maili Hilary Clinton, a następnie, na osttaniej prostej kampanii, wznowił je, prowokując krytykę ze strony samego Obamy. W ten sam sposób naraził się nowemu prezydentowi, Donaldowi Trumpowi – nie zamykając od razu śledztwa ws. zatajonych przez gen. Flynna kontaktów z Rosjanami, choć sugerował mu to sam prezydent. I kiedy teraz Comey mówi, że potraktował to jako nacisk i że z tego powodu został zwolniony przez Trumpa, to mimo wszystko wierzę byłemu szefowi FBI. Trwające w amerykańskim Senacie przesłuchanie Comeya pokazało kolejny raz urzędnika, który nie ma względu na aktualny układ sił politycznych. Wydawać by się mogło, że ten gatunek urzędników i polityków już dawno wymarł. Możliwe, że Comey to jeden z niewielu zachowanych jeszcze „egzemplarzy”.
Jacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.