Zwiedzałam szpital pełen dziecięcego cierpienia. Nie wiedziałam, że niedługo będzie tam leżał mój synek... - świadectwo czytelniczki.
Kobieta, która ma plan na życie. Sumiennie pracuje by osiągnąć to co było do „odhaczenia” na liście. Idzie jej całkiem nieźle – plan na 30-te urodziny zrealizowany w 100%. Mąż, dziecko, dom, samochód i stabilna praca, słowem standard klasy średniej osiągnięty. Niby nie ma się do czego przyczepić, a jednak wciąż czuć niedosyt, bo przecież nie można tak po prostu stanąć w miejscu i uznać , że to już!
I nie stanęłam. W pracy pojawił się nowy projekt - wyzwanie, które stało się elementem nowego planu. Prezes chciał stworzyć nowy produkt – olej roślinny, który będzie bezapelacyjnie zdrowy,
z najwyższej półki i nie będzie tu mowy o nabijaniu ludzi w butelkę naciąganymi obietnicami.
Olej ten miał posiadać idealną wskazaną dla człowieka proporcję kwasów omega 3, 6 i 9 – czyli tzw. złotą formułę.
Postanawiamy, że 1zł z każdej sprzedanej butelki trafi na konto Fundacji „O zdrowie dziecka” przy USD w Prokocimiu. Wszystko co działo się później jest historią tej samej kobiety skruszonej na proch i podniesionej z kolan przez Boskie miłosierdzie….
Sierpień 2015. Jadąc na spotkanie z jednym z Członków Zarządu Szpitala, nie spodziewałam się, że zobaczę sceny, które staną się moim udziałem za kilka miesięcy. Pan Bartłomiej w trakcie omawiania planów wsparcia Fundacji zabrał mnie na spacer po szpitalu. To co widziałam, nie było miłe dla moich oczu. Niby mogłam spodziewać się małych twarzyczek, bo to przecież szpital dziecięcy, ale jako matka zdrowego dziecka bardzo źle znosiłam widok chorych i cierpiących maluszków. W duszy dziękowałam Bogu, za to, że ściągają mnie tu wyłącznie sprawy zawodowe i prosiłam, żeby „zwiedzanie” nie trwało zbyt długo bo w tym miejscu zbyt dużo jest smutku i nieszczęścia.
Wrzesień 2015. Pojawia się wizja drugiego dziecka, jest pozytywny test ciążowy dużo planów. Mija kilka tygodni uniesienia. Radość nie trwa długo – ciąża zakończona niepowodzeniem. Dużo łez i tłumaczenie, że to nie ten czas i widocznie nie ta duszyczka.
Czerwiec 2016. Jest 5-cio miesięczny brzuszek – prezentuję go z dumą. Ogarniam sprawy bieżące, zamierzam zacząć odpoczywać i cieszyć się ciążą. Wszystko idzie jak po maśle, wyniki badań książkowe i z radością odczuwam każdy fikołek w moim brzuchu. Planujemy cesarskie cięcie, ze względu na cesarkę w poprzedniej ciąży. W weekend spotykamy się z przyjaciółmi bo czuję się wyjątkowo dobrze i chcę korzystać z ostatnich miesięcy swobody. Wśród gości obecna jest znajoma ze studiów, która kilka miesięcy wcześniej urodziła przedwcześnie bliźniaki. Wiem, że jedna z dziewczynek jest już bardzo długo w szpitalu, ale nie znajduję słów pocieszenia i otwarcie przyznaję, że podziwiam ją całym sercem, bo wiem, że ja takiego krzyża nie byłabym w stanie unieść. Nawet przez sekundę nie przychodzi mi przez myśl, że kilka tygodni później ta właśnie znajoma będzie dla mnie nieocenionym wsparciem, gdy mój synek zajmie inkubator obok jej córeczki.
28 czerwca 2016. Myślę sobie „kolka jelitowa – to musi być jakaś okropna kolka jelitowa”. Kilka chwil później krzyczę już tylko do męża żeby dzwonił po pogotowie. Nie wiem co się dzieje. To 26-ty tydzień ciąży, gdzie tam do 40-tego i do porodu, a przecież boli tak mocno w krzyżu i brzuch kurczy się twardy jak skała. Mama uświadamia mi, że to bóle parte co 2 minuty – rodzę z jakiegoś powodu. W karetce błagam Boga, żebyśmy zdążyli na czas do szpitala i udaje się. Lekarze badają mnie, kilkukrotnie robią USG, podają lek, wyciszają skurcze i mówią, że jest już bezpiecznie. Nazajutrz o 6.30 idę pod prysznic i czuję, że coś „pękło” w brzuchu i mocno boli. Wołam pielęgniarkę i słyszę, że mam się położyć i nie panikować bo to pewnie zwykły nerwoból, a ja mam po prostu niski próg tolerancji bólu. Kładę się, ale ból rozlewa się po całych plecach, brzuchu i staje się nie do zniesienia – coraz ciężej mi oddychać. Sekundy ciągną się potwornie, lekarz robi USG i pyta: „Czy wyraża Pani zgodę na przerwanie ciąży? Zanika tętno płodu”. Nie życzę żadnej matce by kiedykolwiek musiała odpowiadać na takie pytanie. Wiozą mnie na blok, a w głowie dudni mi wciąż „Pan jest moim Pasterzem…”
6.45, czyli niespełna 15 minut później na świat przychodzi nasz synek. Po wybudzeniu lekarze wyjaśniają, że na jajniku pękła mi cysta i doszło do krwotoku wewnętrznego. Tłumaczą, że Boska opatrzność nad nami czuwa, bo gdyby to samo wydarzyło się w domu, nie mielibyśmy szans. Pytam o syna i podchodzi inna lekarka. Nie dociera do mnie to, co mówi. Spokojnie stara się wyjaśnić, że syn jest w stanie krytycznym, bo straciłam bardzo dużo krwi i, że muszę wiedzieć, że może nie przeżyć. Nie potrafię myśleć. Proszę o chrzest dla małego. Nie wybraliśmy z mężem imienia, bo przecież było jeszcze tyle czasu, więc pierwsze imię jakie przyszło mi do głowy to Teodor. To imię, przy którym obstawała od początku nasza córka Helena.
Upieram się, że chcę go zobaczyć natychmiast i mąż zabiera mnie na wózku, na oddział intensywnej terapii. Teoś waży 980 gramów, jest spuchnięty i cały w krwiakach, podpięty do różnych aparatur, monitorów, w ustach tkwi rurka intubacyjna – oddycha za niego respirator, ale serduszko bije miarowo. Wsuwam rękę do inkubatora, a on łapie mnie za kciuk. Jego dłoń jest nie większa niż paznokieć na moim kciuku.
Od tej pory codziennie przez 3 tygodnie słyszymy, że stan synka jest bardzo ciężki, że ma szereg obciążeń, w tym wylewy II i III stopnia do mózgu, niedojrzałe płuca, drożny przewód tętniczy,
i, że niestety pojawiło się wodogłowie pokrwotoczne. Dwukrotnie nakłuto główkę synka by odciągnąć nadmiar płynu mózgowego i poinformowano nas , że stan jest stabilny, a ryzyko kolejnych wylewów już za nami.