Trump tournée

Bliskowschodnia i europejska trasa Donalda Trumpa miała jeden cel: pokazać, kto tu naprawdę rządzi. Nie wszędzie wyszło tak samo.

Bez wątpienia sukcesem była wizyta w Arabii Saudyjskiej i do pewnego stopnia w Izraelu. W królestwie Saudów prezydent USA mógł być właściwie w pełni sobą, czyli biznesmanem z krwi i kości – podpisane kontrakty zbrojeniowe samym Amerykanom mają przynieść niebagatelne zyski - ich łączna wartość to 350 mld dol. w ciągu 10 lat - a i Saudyjczycy wyglądali na zadowolonych, nie zważając zapewne na odkrytą głowę Melanii Trump. Wizyta w Arabii Saudyjskiej miała jednak również znaczenie symboliczne – był to sygnał wysłany i tradycyjnie do Iranu, i – co jeszcze ważniejsze – do Turcji, która i z Iranem, i z Arabią walczy o status mocarstwa regionalnego. Formalnie Turcja jest sojusznikiem USA w NATO, ale złożenie pierwszej bliskowschodniej wizyty, i pierwszej zagranicznej w ogóle, właśnie w Arabii Saudyjskiej, do tego zwieńczonej tak lukratywnymi kontraktami, było wyraźnym sygnałem ze strony Trumpa, na kim USA chcą się opierać w zarządzaniu bliskowschodnią układanką.

Wizyta w Izraelu była sukcesem nie tylko Trumpa, ale też do pewnego stopnia premiera Netanjahu. Głównie dlatego, że prezydent USA, wzywając obie strony konfliktu – Żydów i Palestyńczyków – do „zrobienia poważnych kroków” w kierunku pokoju, ani razu nie zająknął się o uznaniu państwa palestyńskiego, które miałoby istnieć równolegle do żydowskiego. I to jest sukces Netanjahu, choć z drugiej strony Trump nie powtórzył już tego, co mówił w czasie kampanii wyborczej: że USA przeniosą swoją ambasadę w Izraelu do Jerozolimy, co byłoby uznaniem de facto, że jest ona stolicą Izraela, podczas gdy Palestyńczycy roszczą sobie prawo do uznania wschodniej części miasta za swoją stolicę.

Spotkanie z papieżem Franciszkiem miało oczywiście inny charakter. Chodziło bardziej o przełamanie lodów i raczej potraktowanie siebie nawzajem z szacunkiem niż o jakieś zbliżenie stanowisk w większości kwestii. Było to zarazem jedyne wydarzenie, podczas którego Donald Trump nie mógł za bardzo epatować swoją władzą i trzeba mu przyznać, że nie próbował robić niczego, co sugerowałoby takie zamiary.

Co innego za to na spotkaniu z przywódcami NATO. Donald Trump nie przyjechał tylko na wieczorek zapoznawczy. Na każdym kroku starał się podkreślać, że to USA są prawdziwym liderem w polityce bezpieczeństwa. Także pod względem finansowym. Niby żartobliwe, ale jednak bardzo wymowne rzucenie hasła „Ani razu nie zapytałem, ile kosztowała nowa siedziba NATO” było oczywistym podkreśleniem, że to Amerykanie najwięcej kładą na Sojusz. Trump już bardziej otwarcie wypomniał większości członkom, że nie przeznaczają na obronność tyle, ile wymagają sojusznicze zobowiązania. I że jest to nieuczciwe wobec amerykańskiego podatnika. Było w tej stanowczości i pewności siebie Trumpa nawet coś imponującego. Do czasu. Na pewno wizerunkowo stracił bardzo, gdy ustawiając się do wspólnego zdjęcia, w sposób jednoznacznie lekceważący i grubiański (nagranie w sieci robi furorę) odepchnął premiera Czarnogóry, który zaskoczony uśmiechem starał się zamaskować ewidentne upokorzenie. Ten zupełnie niepotrzebny „gest” Trumpa mówi więcej o nim niż wszystkie pozowane zdjęcia z szerokim uśmiechem. A może to też zapowiedź tego, jak zamierza traktować każdego, z kim będzie mu nie po drodze.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina Jacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.