Negocjacje w sprawie Brexitu to nie będzie prosty mecz: samotny Londyn kontra cała reszta. Państwa unijne wcale nie są zgodne we wszystkich interesach, o które chcą zawalczyć.
Dokładnie 2 lata temu, na krótko przed wyborami parlamentarnymi w Wielkiej Brytanii, pozwoliłem sobie napisać, że będą to ostatnie wybory na Wyspach przed… wyjściem z Unii Europejskiej. Wtedy jeszcze mówienie na serio o realnej perspektywie Brexitu wzbudzało raczej uśmiech u poważniejszych obserwatorów. Dominował grzeczny pogląd, że może i nastroje eurosceptyczne są silne, ale przecież ostatecznie Brytyjczycy są pragmatykami i „zwycięży zdrowy rozsądek”. Dziś, gdy Brexit odmienia się przez wszystkie przypadki, okazuje się, że pomyliłem się w innej kwestii: nie były to ostatnie wybory. Owszem, ostatnie przed rozstrzygającym zeszłorocznym referendum, ale nie ostatnie przed formalnym wyjściem. A to za sprawą nagłej zapowiedzi premier Theresy May przeprowadzenia przyspieszonych wyborów, które odbędą się 8 czerwca. Szefowa brytyjskiego rządu, która zastąpiła na Downing Street Davida Camerona, nie zdecydowałaby się na ten ruch, gdyby jej Partia Konserwatywna nie miała szans na zdecydowaną wygraną. A w tych wyborach chodzi głównie o to, by nowy rząd miał silną legitymację na trudny czas negocjacji rozwodowych z Brukselą. A raczej z 27 stolicami krajów członkowskich UE. I niekoniecznie z 27 jako całością reprezentowaną przez Brukselę. Przeciwnie, Brexit już uruchomił pewne zachowania, które kolejny raz pokazują, jak fikcyjna jest rzekomo wspólna polityka zagraniczna Unii Europejskiej. I jak poszczególne kraje członkowskie (w tym Polska) starają się zabezpieczyć swoje interesy związane z konsekwencjami wyjścia Wielkiej Brytanii.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina