Kiedyś tańczyli breakdance i jeździli na deskorolkach. Dziś jeżdżą po świecie z filmami o ludzkich dramatach, w które wkracza żywy Bóg. Opowiadają bez obciachu o swej wierze. Bracia Maciej i Tadeusz Sykowie mówią, jak jest.
Spotkałem ich przed kilkunastu laty. Młodzi chłopcy zanurzeni po uszy w kulturze hip-hopu stali przy murze krzyżackiej fosy w Toruniu. Na scenie festiwalu Song of Songs grał 2Tm2,3. Potężna ściana dźwięku. „Fajne – orzekli zgodnie bracia z Bydgoszczy – ale to nie nasze klimaty”. Ożywili się, gdy w świetle reflektorów stanął Stan Fortuna, franciszkanin z Bronxu, i zaczął rapować z szybkością karabinu maszynowego. Tadeuszowi i Maćkowi zaświeciły się oczy.
Spotykamy się po latach. Bracia przywieźli do bytomskiego kina film „Outcasts – Szare Anioły”. Porażający dokument o Franciszkanach Odnowy („Renewal”), którzy ruszają na ewangelizację w dzielnice, które porządni ludzie omijają szerokim łukiem.
Wyłem z bólu
Maciej Syka (rocznik 1982): – Przełomowe wydarzenie w moim życiu? Światowe Dni Młodzieży w Toronto w 2002 roku. Tak, tak, te same, które wedle prognoz mediów miały okazać się klapą... Przedostatniego dnia tego gigantycznego spotkania Jan Paweł II spotykał się z młodymi na Downsview Lands. Postanowiliśmy z bratem być tam wcześnie. Wstaliśmy bladym świtem i po piątej ruszyliśmy metrem na miejsce spotkania. Półprzytomni klapnęliśmy na siedzenia, wiedząc, że czeka nas 50 minut jazdy. Promienie wschodzącego słońca oświetlały nam twarze. Było ciepło. Nagle w tym półśnie poczułem, że ktoś wchodzi do wagonu i chwyta mnie za rękę. Przede mną wyrósł facet w szarym habicie. Obok niego stało kilku innych łysych zakonników z długimi brodami. Odpalili hasło: „Pozwól, że opowiemy ci naszą historię”. I zaczęli nawijać: „Jesteśmy franciszkanami z Bronxu, każdy dzień kończymy Różańcem, siedząc przed Najświętszym Sakramentem. Od jakiegoś czasu zza rolet widzieliśmy, że modli się z nami starsza kobieta z domu naprzeciwko. Siedziała na wózku inwalidzkim. Dwa dni temu zauważyliśmy, że nie ma jej w oknie. Pukamy . Nikt nie otwiera. Weszliśmy do środka. Kobieta leżała w kałuży krwi. Obok przewróconego wózka inwalidzkiego znaleźliśmy kartkę: »Ty suko. To za wiarę«”.
Razem z braćmi zmówiliśmy „Our Father”. Metro się zatrzymało. Zakonnicy wyszli. My wyskoczyliśmy dwie stacje dalej. Przyjechał papież. Szaleństwo. Niesamowite czuwanie. Gdy Jan Paweł II opuszczał plac, nagle wytworzyło się duże koło ludzi, którzy zaczęli… tańczyć breakdance. Weszliśmy w to z Tadeuszem. Fruwaliśmy z Chińczykami, Amerykanami. Zawodowstwo… Taniec dla papieża. Pół godziny później, po 23.30, przedzierałem się przez plac, gdy nagle potknąłem się na jakimś worku z piaskiem. Runąłem na ziemię. Zawyłem z bólu. Spuchła mi kostka. Pamiętam migawki jak w przyspieszonym filmie: Tadeusz łapie meleksa, ładuje mnie na niego. Przeraźliwy ból. Wyskakuje jakaś dziewczyna i krzyczy „Oh, my gosh! Tam! W tym sektorze”. Zjeżdżamy. Na ziemi człowiek. Ma atak padaczki. Piana z ust. Po chwili przestaje się ruszać. Zastyga w bezruchu. Leżę dwa metry obok niego. W tym momencie na telebimie widzę wchodzących na scenę franciszkanów. Tych samych, których spotkałem w metrze. Rozpoczynają od piosenki: „Everybody got to suffer”. Każdy musi cierpieć. Sparaliżowało mnie. Czułem, jak ogarnia mnie Duch Święty. Zimny pot, dreszcze. Dziewczyna traci chłopaka, płacze. Każdy musi cierpieć. Tak poznałem braci z Bronxu.
Jest ogień!
Tadeusz Syka (rocznik 1984): – Przez osiem lat pracowałem w jednostce NATO. W protokole dyplomatycznym. Wymarzona praca. Przyjęcia, bale, ceremonie wręczenia medali, podniesienia flagi, świetna atmosfera, dobre zarobki. Jak na filmie. Czasami po 340 godzin pracy w miesiącu. Kochałem to, choć czasem zmieniało się trzy razy dziennie koszule. (śmiech)Pewnego dnia, ku zaskoczeniu kolegów, zrezygnowałem. Dostałem propozycję: będziesz pracował w Kabulu dla amerykańskiego generała. Za kosmiczne pieniądze. Dzwoni turecki oficer: „Mister Syka. Ma pan tę pracę. Zaczynasz od 1 sierpnia”. A ja po długiej walce powiedziałem: „Nie”. Dla mnie ta data była niezwykle znacząca. To rocznica powstania warszawskiego. I mojego osobistego duchowego zrywu. Wyrosłem przy Janie Górze, przy Janie Pawle II. Wiedziałem, że jeśli wyjadę do Afganistanu, nie będę uczestniczył w moich siódmych Dniach Młodzieży. Że przegram coś najważniejszego. Brakowało mi zaangażowania duchowego. Ojciec Góra mówił: „Tadeusz, nie wojsko, nie NATO, tu jest robota!”. Miał rację. W Kościele jest mnóstwo roboty! Pamiętam jego hasło: za dużo jest tych, co gadają (rynek zasypany przez audiobooki), za mało tych, którzy robią. „Robić, robić, zapieprzać!”. (śmiech)Zrozumiałem komunikat – chcę żyć na maksa. Kocham żywy, dynamiczny Kościół. Zadzwonił Maciek: „Mam coś lepszego. Bóg przygotował dla nas misję”. Zaczęliśmy jeździć z filmami, które opowiadają o sile chrześcijaństwa. Jest ogień!
Marcin Jakimowicz