Amerykański multimiliarder wyłożył około 90 milionów, by powstał film o rzezi Ormian.
Kirk Kerkorian nie dożył premiery „Przyrzeczenia” Terry’ego George’a. Czy byłby zadowolony z tego, co możemy zobaczyć na ekranie? Myślę, że nie do końca, ale film warto obejrzeć, bo wypełnia swoistą białą plamę w światowej kinematografii.
„Przeznaczenie” nie jest pierwszym filmem podejmującym temat rzezi Ormian, ale dotychczasowe produkcje realizowane skromnymi środkami nie należały do udanych. Turcy zresztą bardzo agresywnie reagowali na podejmowane przez studia filmowe próby realizacji tych filmów, a ich dyplomaci skutecznie paraliżowali te wysiłki. Przykładem chociażby projekt ekranizacji bestsellera „Czterdzieści dni Musa Dah” Franza Werfla przez studio Metro-Goldwyn-Mayer w 1934 roku. W filmie miał zagrać Clark Gable, ale pod presją tureckiego rządu i amerykańskiego Departamentu Stanu studio zrezygnowało z projektu. Późniejsze próby ekranizacji książki, m.in. przez Sylwestra Stallone i Mela Gibsona, przyniosły podobne efekty.
Film Terry’ego George’a jest pierwszym, zrealizowanym z takim rozmachem filmem o rzezi Ormian dokonanej przez Turków. To film przeznaczony dla szerokiej widowni, dlatego reżyser stara się unikać obrazów brutalnej przemocy. Wiele takich scen rozgrywa się poza kadrem, ale te, które pozostały, są i tak wymowne. Czasem widz odnosi wrażenie, że ogląda film na temat holokaustu Żydów.
Zasadnicza akcja filmu rozgrywa się w ciągu kilku miesięcy, od maja do sierpnia 1915 roku. W filmie, prócz bohaterów fikcyjnych, pojawiają się także postaci historyczne, jak np. wiceadmirał Louis Dartige du Tourne, który usiłował przyjść z pomocą Ormianom z Musa Dagh czy amerykański ambasador USA w Cesarstwie Osmańskim Henry Morgenthau, który usiłował wpłynąć na turecki rząd, by powstrzymać masakry.
Twórcy nie szczędzili środków na scenografię, która rzeczywiście prezentuje się w filmie imponująco. Starannie odtworzyli Stambuł tamtych czasów jako wielkie, tętniące życiem, kosmopolityczne miasto, pełne wąskich uliczek, zaułków i szerokich placów. Reżyser akcentuje rolę wiary, która pomaga wiernym przetrwać w najtrudniejszych nawet momentach. Staje się dla nich jedynym oparciem w obliczu barbarzyństwa. Natomiast błędem wydaje się osadzenie całej historii wokół wątku melodramatycznego. Jest sztampowy i mało interesujący, wyjęty jakby z telewizyjnej telenoweli. Film warto zobaczyć, ale nie jest to produkcja na poziomie na przykład „Pól śmierci” Rolanda Joffe.
Edward Kabiesz Dziennikarz działu „Kultura”, w latach 1991–2004 prezes Śląskiego Towarzystwa Filmowego, współorganizator wielu przeglądów i imprez filmowych, współautor bestsellerowej Światowej Encyklopedii Filmu Religijnego wydanej przez wydawnictwo Biały Kruk.