Dlaczego rodzina uwięzionego przywódcy Kurdów głosowała za zwiększeniem władzy prezydenta Turcji? Czego jeszcze nie wiemy o odradzającym się tureckim imperium i czego w nim nie rozumiemy?
Kiedy świat chrześcijański obchodził święta paschalne, w Turcji odbywało się głosowanie nad zmianą konstytucji dotyczącą uprawnień prezydenta. Wynik (choć jeszcze nieoficjalny) budził kontrowersje: nie dość, że przewaga zwolenników poszerzenia władzy głowy państwa była niewielka, to jeszcze doszły zarzuty opozycji o doliczenie również ponad 2 mln nieostemplowanych kart do głosowania. I świat zachodni znowu ma powody do „zmartwień i oburzenia”. Jakby ciągle nie rozumiał, czy nie chciał zrozumieć, że nie mówimy o kraju demokratycznym w zachodnim sensie. Nie tylko dlatego, że rządzą nim teraz islamiści dążący do reaktywacji imperium osmańskiego. Zachodni „zmartwieni i oburzeni” nie przyjmują do wiadomości, że również poprzedni model władzy, oparty na laickiej filozofii kemalizmu Atatürka z początku XX wieku, w kolejnych dekadach broniony przez armię, z demokracją nie miał wiele wspólnego. Dziś słychać, że prezydent Turcji po referendum będzie miał władzę większą niż sułtani osmańscy. To niezupełnie zgodne z prawdą: sułtan był jednak władcą absolutnym, więc na niedosyt władzy narzekać nie mógł. Prawdą za to jest, że Erdoğan pod tym względem zbliżył się mocno do ideału. I nie jest to ideał, na który świat chrześcijański i zachodni (dla Turków to synonimy), znając historię, może patrzeć z całkowitym spokojem.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina