W 1957 roku mieliśmy traktaty rzymskie. Teraz mamy tylko deklarację. Warto o tym pamiętać, oceniając wagę jubileuszowego szczytu UE w Rzymie.
Jaka jest różnica między deklarowaniem czegoś a rzeczywistym traktowaniem kogoś lub czegoś – każdy z nas wie. W deklaracjach zazwyczaj jesteśmy mocni. Traktowanie wychodzi już różnie. Czasem ze słabości, czasem z wyrachowania. W pewnym sensie podobnie jest w przypadku umów międzynarodowych: deklaracje są ważne, ale nie zobowiązują tak bardzo, jak umowy rzeczywiste, którymi w przypadku Unii Europejskiej są traktaty. Deklaracja siłą rzeczy jest dość ogólna, wyznacza pewien kierunek, ale dopiero przełożenie tego na język prawny w formie traktatu pozwala mówić o kształcie danego projektu.
Warto o tym pamiętać, debatując nad tym, co wydarzyło się w Rzymie. Nie żeby deklaracja rzymska była czymś nieistotnym. Przeciwnie, powiedzenie sobie czegoś głośno, ogólna wizja drogi, którą chce się iść, nawet jeśli wymaga to jeszcze ukonkretnienia, jest jak najbardziej potrzebna. „Nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra teoria”, powtarzał Karl Popper. Tyle tylko, że nie ma się co oszukiwać co do kierunku, jaki deklaracja wyznacza: dwie prędkości Unii, o których tak często mówi się na Zachodzie, nie tylko są rzeczywistością od lat, ale teraz jeszcze mamy zapowiedź pogłębienia tego nieuchronnego podziału.
Oczywiście na potrzeby wizerunkowe w deklaracji mamy zapis, że „będziemy działać wspólnie” i że „uczynimy UE silniejszą (...) dzięki jeszcze większej jedności [podkreślenie moje – J.Dz.]”, ale tak naprawdę kluczowe są te słowa: „Będziemy działać wspólnie na poziomie, który pozwoli odnieść rzeczywiste dobre skutki, bez względu na to, czy miałby to być poziom Unii Europejskiej, poziom krajowy, regionalny czy lokalny”. Z jednej strony – nic nowego. Dotąd też mieliśmy różne prędkości: jedni są w strefie euro, inni nie są; jedni mają Schengen, inni nie. I tak dalej. Tyle tylko, że nigdy dotąd takie deklaracje nie padały w żadnych dokumentach. Dwie, a nawet trzy prędkości po prostu „się działy”. Jeśli teraz autorom – dużej części – tak bardzo zależało na tym zapisie, to jest to jednoznaczna deklaracja, że kolejnym krokiem będzie jakieś traktatowe umocowanie tego, co padło w deklaracji.
Trochę „ironią języka” jest fakt, że w angielskiej i francuskiej wersji deklaracji to zdanie o skuteczności zawiera słowa: „at the level that makes a real difference” oraz „au niveau qui fait réellement la différence”. Gdyby przetłumaczyć to dosłownie, powiedzielibyśmy: „na poziomie, który czyni różnicę” (!). Oczywiście to idiomy, które akurat w tym przypadku należy tłumaczyć tak, jak jest w przekładzie polskim, czyli jako osiąganie dobrych efektów. Ale ironia – zwłaszcza w kontekście dwuznaczności całej deklaracji – jednak pozostaje.
Jacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.