Prezydent USA Donald Trump wyraził we wtorek na Twitterze pogląd, że do rezygnacji Michaela Flynna ze stanowiska doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego przyczyniły się liczne "nielegalne przecieki z Białego Domu".
"Prawdziwym zagadnieniem jest pytanie, dlaczego mamy tyle nielegalnych przecieków z Białego Domu. Czy takie przecieki będą miały miejsce, kiedy będę się zajmował Koreą Północną itp.?" - zapytał Trump.
Taki przedstawiony przez prezydenta kontekst dymisji Flynna podchwyciły przyjazne Trumpowi media i kongresmani.
Konserwatywny portal Breitbart, którego szefem był w przeszłości Steve Bannon, obecnie jeden z najbliższych doradców prezydenta, tłumaczy, że bezprecedensowa liczba przecieków, z jakimi boryka się administracja Trumpa, jest spowodowana faktem, że we wszystkich kluczowych agencjach federalnych dominują pracownicy zatrudnieni jeszcze w okresie ośmioletnich rządów Baracka Obamy.
Ta rzesza pracowników rządowych, chronionych przed utratą stanowisk przepisami o służbie cywilnej, dominuje wśród pracowników Rady Bezpieczeństwa Narodowego, Federalnego Biura Śledczego (FBI) i ministerstwa sprawiedliwości, skąd pochodziła większość nielegalnych przecieków.
Dlatego m.in. kongresman Davin Nunes, Republikanin z komisji wywiadu Izby Reprezentantów, wezwał we wtorek do przeprowadzenia śledztwa, kto był autorem tych przecieków.
Natomiast zdaniem przeciwników Trumpa, sugestie, że dymisja Flynna była spowodowana nielegalnymi przeciekami ściśle tajnych informacji o jego rozmowach z rosyjskim ambasadorem Siergiejem Kislakiem, są próbą odwrócenia uwagi od najważniejszego zagadnienia, jakim jest zakres i natura kontaktów administracji prezydenta Donalda Trumpa z władzami rosyjskimi, z prezydentem Władimirem Putinem na czele.
Rozmowy Flynna z rosyjskim ambasadorem w Waszyngtonie zostały przeprowadzone jeszcze przed zaprzysiężeniem Donalda Trumpa i zdaniem wielu komentatorów prezydent elekt i jego doradcy wiedzieli o tych rozmowach.
Przeciwnicy Trumpa, w tym przywódczyni mniejszości demokratycznej w Izbie Reprezentantów Nancy Pelosi, wezwali do powołania niezależnej komisji Kongresu do zbadania związków administracji Trumpa z Rosją.
Na całe szczęście dla Trumpa - wskazują obserwatorzy polityczni - to Republikanie, a nie Demokraci kontrolują obie izby Kongresu, dlatego są małe szanse, że propozycja Nancy Pelosi zostanie zrealizowana.
Rezygnację Flynna poprzedziła bezpośrednio seria rewelacji opublikowanych w internetowym wydaniu dziennika "Washington Post". Dziennik podał, że pod koniec stycznia p.o. minister sprawiedliwości i prokurator generalnej Sally Yates poinformowała wysokiej rangi urzędników Rady Bezpieczeństwa Narodowego oraz radcę prawnego Białego Domu Donalda McGahna, że Flynn zataił przed najbliższym otoczeniem prezydenta Trumpa tematykę swoich rozmów z ambasadorem Rosji Kislakiem.
Podając częściowo nieprawdziwy opis swoich rozmów z Kislakiem, Flynn - zdaniem Yates - naraził się na możliwość szantażu ze strony władz Rosji. Z opinią Yates zgodzili się pod koniec sprawowania władzy przez Baracka Obamę dyrektor wywiadu James Clapper oraz John Brennan, ówczesny szef CIA. Cytowani anonimowo przez "WP" byli i obecni przedstawiciele władz federalnych wyrażali przekonanie, że wiceprezydent Mike Pence został wprowadzony w błąd przez Flynna. Nie wykluczyli jednocześnie, że o kontaktach Flynna z rosyjskim ambasadorem wiedzieli inni doradcy prezydenta elekta Trumpa z zespołu przejmującego władzę.
Flynn, emerytowany generał piechoty morskiej i były dyrektor Agencji Wywiadu Ministerstwa Obrony USA, funkcję prezydenckiego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego sprawował zaledwie trzy tygodnie i trzy dni - najkrócej w historii.