Trzeba stanąć z Amerykanami pod Kapitolem w dniu zaprzysiężenia prezydenta USA, by zrozumieć, że łzy podczas hymnu i spuszczone głowy w geście modlitwy na hollywoodzkich filmach wyglądają tak samo jak w rzeczywistości.
Jest coś imponującego w sposobie, w jaki Amerykanie świętują zaprzysiężenie nowego prezydenta. Imperialny rozmach w połączeniu z patriotyczną, religijną i rozrywkową oprawą sprawia, że słowa „My, Naród”, otwierające amerykańską konstytucję, brzmią wyjątkowo mocno. Zwłaszcza że naród to specyficzny – tutaj przecież każdy jest z pochodzenia „skądś”. A zarazem nie jest to zwykły tygiel, projekt multi-kulti, w którym każdy ma tylko swoją tożsamość, ale żadnej wspólnej. Przeciwnie, Amerykanie zbudowali coś, co z jednej strony tę różnorodność scala w jeden organizm, a zarazem pozostawia miejsce na indywidualną i lokalną dumę. I można się czasem uśmiechnąć, że Amerykanie niewiele (lub mniej od nas) o świecie wiedzą. Można nawet zakpić z dmuchanego balonu, jakim jest naiwna popkultura, którą stworzyli. Można też mieć do nich żal za błędy (nieraz więcej niż błędy) w polityce międzynarodowej. Ale jednocześnie nie sposób nie ulec fascynacji systemem, jaki zbudowali. Systemem, w którym twarda gra polityczna przeplata się z poszanowaniem – na poziomie oficjalnym – demokratycznych reguł. I w którym przegrani potrafią przegrywać, a zwycięzcy umieją wygrywać bez odrzucania przegranych.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina