W gdańskim sądzie trwa proces, w którym radna PiS z rodziną odpowiada za zablokowanie w 2015 r. marszu środowisk LGBT. Rodzina siadała na jezdni, skąd usuwała ją policja. W piątek świadek zeznał, że marsz nie miał możliwości ominięcia osób blokujących ulicę.
W procesie obwinionymi są gdańska radna PiS Anna Kołakowska, jej mąż (wykładowca na Uniwersytecie Gdańskim) oraz syn, córka i jeszcze jeden mężczyzna. W maju 2015 r. zablokowali oni gdański Marsz Równości - legalną manifestację zorganizowaną m.in. przez środowiska LGBT. W marszu brało udział ok. 1,5 tys. osób. Gdy manifestanci znaleźli się na wysokości gdańskiego Dworca Głównego, Kołakowscy kilkakrotnie siadali na jezdni na trasie marszu, skąd usuwała ich policja. Skuteczne odblokowanie ulicy zajęło ponad 20 minut. Potem marsz ruszył dalej.
Policja skierowała sprawę do gdańskiego sądu, który w trybie nakazowym (bez udziału stron, na podstawie dostarczonej dokumentacji zdarzenia) za wykroczenie polegające na przeszkadzaniu w niezakazanym zgromadzeniu ukarał blokujących ulicę grzywnami w wysokości od 800 do 1 tys. zł. Ukarani nie zgodzili się z taką decyzją i Sąd Rejonowy Gdańsk-Południe rozpoczął w marcu ub.r. pełne postępowanie w tej sprawie.
W piątek przed sądem zeznawał Przemysław Minta ze Stowarzyszenia na Rzecz Osób LGBT "Tolerado". Mężczyzna był jednym z organizatorów marszu. W sądzie wyjaśniał, że przed kolumną maszerujących jechało kilka radiowozów, a na czele manifestacji poruszała się platforma.
Minta dodał, że gdy doszło do zablokowania ulicy i kolumna maszerujących stanęła, podszedł do policjanta wyznaczonego wcześniej do kontaktu z organizatorami i usłyszał od niego, że "trzeba chwileczkę poczekać" i że "sytuacja zostanie rozwiązana". "Poczekaliśmy 20 minut i masz ruszył dalej" - powiedział Minta.
Zaznaczył, że nie zauważył agresywnych zachowań ze strony osób siedzących na jezdni. Jego zdaniem, co najmniej trzy razy obwinieni byli znoszeni przez policję z ulicy, po czym wracali na nią. "Osoby te zajmowały sam środek jezdni, co najmniej jeden pas" - mówił Minta, dodając, że w miejscu, w którym doszło do blokady, jezdnia ma trzy pasy, a obok nich znajduje się też zatoczka autobusowa.
Zdaniem Minty, mimo sporej szerokości jezdni nie było sposobu, by maszerująca kolumna złożona z ok. 1,5 tys. osób mogła wyminąć siedzące na ulicy osoby. Minta zaznaczył, że platforma jadąca na czele marszu poruszała się pasem, który został zablokowany przez siedzących, a przed manifestantami jechało co najmniej pięć samochodów policyjnych, z czego trzy w szeregu - zajmowały całą szerokość ulicy.
"Nie wydaje mi się, aby radiowozy mogły ominąć osoby siedzące na jezdni. Nie wydaje mi się, aby było to bezpieczne" - mówił Minta dodając, że jezdnia z jednej strony jest ogrodzona barierkami, a na chodniku po przeciwnej stronie stali "kontrmanifestanci".
W czasie procesu członkowie rodziny Kołakowskich przyznali się do zablokowania ulicy, którą przychodził marsz, ale np. radna wyjaśniała, że "nie czuje się winna, jeżeli ma ten czyn rozpatrywać w kategoriach przestępstwa czy wykroczenia". Członkowie rodziny wskazywali na to, że ich działanie miało na celu przeciwstawianie się "złu" i dążeniom działaczy ze środowisk homoseksualnych do "zniszczenia godności człowieka". Mąż radnej mówił m.in., że blokując marsz, "wykonywał swój katolicki obowiązek".
Za przeszkadzanie w przebiegu niezakazanego zgromadzenia grozi kara do 14 dni aresztu, ograniczenie wolności albo grzywna.
Anna Kołakowska i jej córka protestowały także przeciwko kolejnemu Marszowi Równości zorganizowanemu w Gdańsku w maju 2016 roku. Doszło wówczas do przepychanek przedstawicieli środowisk narodowych i prawicowych z policją. Śledztwo w tej sprawie prowadzi gdańska prokuratura. Jak dotąd, śledczy postawili dziesięciu osobom zarzuty związane z udziałem w zbiegowisku o charakterze chuligańskim. Wśród podejrzanych znalazły się także radna i jej córka.