Jest coś imponującego w sposobie, w jaki Amerykanie świętują zaprzysiężenie nowego prezydenta. Każdego prezydenta.
Można się z Amerykanów śmiać, że niewiele o świecie wiedzą. Można sobie pokpić z dmuchanego balonu, jakim jest kultura, którą stworzyli. Można mieć do nich żal za błędy w polityce międzynarodowej, a czasem również za ewidentne naruszenie praw innych narodów. Ale jednocześnie nie sposób nie ulec fascynacji systemem, jaki stworzyli. Systemem, w którym twarda gra polityczna przeplata się z poszanowaniem demokratycznych reguł. I w którym przegrani potrafią przegrywać, a zwycięzcy umieją wygrywać bez odrzucania przegranych. Nie sposób nie ulec „magii” ich przywiązania do reguł, które sami stworzyli, oraz do świętowania wszystkiego, co ciągle mimo wszystko scala w jeden organizm tak mocno zróżnicowane społeczeństwo i poszczególne stany. Scala w jedno, jednocześnie podkreślając tę różnorodność i pozwalając jej na własną, lokalną dumę.
Kwintesencją tego systemu są najpierw wybory, a następnie zaprzysiężenie nowego prezydenta. Wydarzenie, które wprawdzie ściąga do stolicy tysiące protestujących, w tym roku wyjątkowo dużo, gotowych zakłócić przebieg uroczystości, ale które zdominowane jest jednak przez tych, dla których odtąd, niezależnie od poglądów, liczy się tylko jedno: mamy nowego prezydenta, gwaranta ciągłości i stabilności imperium.
Wczoraj po południu, w przeddzień zaprzysiężenia Donalda Trumpa, przekonałem się na własne oczy, jak silne jest w Amerykanach przywiązanie do tego sposobu myślenia. Pod Memoriałem Lincolna miała miejsce uroczystość powitania Trumpa w Waszyngtonie. Od mauzoleum ojca amerykańskiej demokracji przez cały teren National Mall dziesiątki tysięcy ludzi świętowało wigilię zaprzysiężenia. Wielki koncert artystów różnej maści (choć bez szału, jeśli chodzi o nazwiska) plus wystąpienie samego prezydenta-elekta zorganizowano nie tylko z pompą, nie tylko z religijnym niemal nabożeństwem (czasem, zresztą, wprost religijnym, ze śpiewem religijnych pieśni), ale też z entuzjazmem i autentyczna radością uczestników. Nie tylko zwolenników nowego prezydenta. Miałem okazję siedzieć wśród prominentnych polityków Partii Republikańskiej, wśród których byli także dotychczasowi krytycy Trumpa. W tłumie byli też zwykli Amerykanie, wśród nich także ci, którzy nie głosowali na ekscentrycznego miliardera, jednak teraz – jak mówili – nie wyobrażają sobie, żeby nie brać udziału w narodowym święcie demokracji. I można oczywiście skwitować to wszystko stwierdzeniem, że to tylko teatr z rozpisanym przez elity scenariuszem, w którym masy chętnie biorą udział. Owszem, teatru, a raczej hollywoodzkich manier filmowych, jest w tym spektaklu niemało. Tyle że oni w tym są mimo wszystko... bardzo autentyczni. Nie ma wątpliwości, że po zaprzysiężeniu rozpocznie się radykalna zmiana w polityce amerykańskiej – zarówno wewnętrznej, jaki i – wiele na to wskazuje – zagranicznej. I że będzie toczyć się zacięty spór i brutalna walka o interesy za kulisami. Ale ten domek z kart trzyma się mocno właśnie dzięki cementowi, jakim jest silna i umocniona wiarą obywateli demokracja. Dziś w pewnym sensie świętujemy razem z Amerykanami. Nawet jeśli nie wszystko w ich polityce nam się podoba, a czasem budzi słuszny sprzeciw. I nawet jeśli mamy obawy co do kierunku, w jakim pod rządami ekipy Trumpa pójdzie amerykańska polityka zagraniczna. Jako zjawisko socjologiczne i jako wydarzenie niemal religijne – zaprzysiężenie prezydenta Stanów Zjednoczonych jest świętem całego demokratycznego świata.
Jacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.