Dlaczego poważni skądinąd ludzie dają się tak łatwo nabierać na polityczną hucpę odstawianą przez różnych hochsztaplerów?
Nadal nie brakuje takich, którzy z dnia na dzień stają się osobami godnymi zaufania, chociaż nikt nie zna ich przeszłości, ani kwalifikacji do uczestnictwa w życiu publicznym. Czyżby niektórzy nie czytali „Kariery Nikodema Dyzmy” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, ani nie oglądali znakomitego serialu na kanwie tej powieści z rewelacyjną kreacją Romana Wilhelmiego w tytułowej roli?
W 1990 roku przecierałem oczy ze zdumienia, kiedy do Stanisława Tymińskiego garnęły się nie tylko niezbyt mądre osoby gotowe uwierzyć każdemu cudotwórcy, który wprowadzi ich na skróty do ekonomicznego raju, ale także niektórzy przedstawiciele tzw. elit. Na szczęście było to chwilowe zauroczenie, którego większość zwolenników tajemniczego przybysza z Peru z czarną teczką bardzo się potem wstydziło.
Potem pojawiali się jeszcze różni humorystyczni kandydaci do urzędu Prezydenta RP, a także do parlamentarnych mandatów. Mogli oni jednak liczyć na zaledwie śladowe poparcie, co dobrze świadczyło o umiejętności rozpoznawania przez rodaków ewidentnych cwaniaków i naciągaczy.
Nie mogę więc zrozumieć, skąd wzięła się ogromna popularność nikomu wcześniej nieznanego Mateusza Kijowskiego, którego sposób bycia i wypowiadania się powinien odstręczać odeń każdego średnio rozgarniętego człowieka. Jak mogli nabrać się na takiego prymitywa poważni politycy, naukowcy, artyści, dziennikarze?
Od wyłonionego z niebytu i błyskawicznie wkraczającego do pierwszego szeregu wrogów Prawa i Sprawiedliwości wiecowego krzykacza powinni trzymać się na dystans wszyscy, których iloraz inteligencji przekracza przeciętną wartość. Już to, że jedynym publicznie znanym faktem z jego życiorysu było niepłacenie alimentów byłej żonie powinien zapalić lampki ostrzegawcze nawet w umysłach zaczadziałych od nienawiści do Jarosława Kaczyńskiego.
Należało się spodziewać, że prędzej czy później nastąpi widowiskowa katastrofa i na Kijowskiego krzyżyk postawią nawet lansujące go na siłę (na rozkaz?), wbrew elementarnym zasadom dziennikarskiego obiektywizmu, nieprzychylne PiS media. Tylko całkowici ignoranci polityczni mogli przewidywać inny rozwój kariery człowieka, który z pięknymi hasłami na ustach skompromitował kierowany przez siebie ruch społeczny.
Nie żałuję tych, którzy naiwnie dali się nabrać drobnemu geszefciarzowi - słusznie mają za swoje. Smutno mi jednak, że do miana duchowych przewodników narodu i obrońców demokracji, której nikt obecnie w Polsce nie zagraża, pretendują ludzie dający się przez ponad rok wodzić za nos podrzędnemu hochsztaplerowi.
Mogę im jedynie zadedykować słowa Żorża Ponimirskiego demaskującego Nikodema Dyzmę w ostatnim rozdziale powieści:
Z was się śmieję! Z was! Elita! Cha, cha, cha... Otóż oświadczam wam, że wasz mąż stanu, wasz Cincinnatus, wasz wielki człowiek, wasz Nikodem Dyzma to zwykły oszust, co was za nos wodzi, to sprytny łajdak, fałszerz i jednocześnie kompletny kretyn! Idiota, nie mający zielonego pojęcia nie tylko o ekonomii, lecz o ortografii. To cham, bez cienia kindersztuby, bez najmniejszego okrzesania! Przyjrzyjcie się jego mużyckiej gębie i jego prostackim manierom! Skończony tuman, kompletne zero! Daję słowo honoru, że nie tylko w żadnym Oksfordzie nie był, lecz żadnego języka nie zna! Wulgarna figura spod ciemnej gwiazdy, o moralności rzezimieszka. Sapristi! Czy wy tego nie widzicie? Źle powiedziałem, że on was za nos wodzi! To wy sami wwindowaliście to bydlę na piedestał! Wy! Ludzie pozbawieni wszelkich rozumnych kryteriów. Z was się śmieję, głuptasy! Z was! Motłoch!...