Przywódcy afrykańskich państw obawiają się, że za prezydentury Donalda Trumpa w USA Czarny Ląd spadnie na ostatnie miejsce na amerykańskiej liście priorytetów.
Choć za rządów ostatnich trzech prezydentów: Billa Clintona (1993-2001), George'a W. Busha (2001-2009) i Baracka Obamy (2009-2017) Afryka nie zaliczała się do najważniejszych obszarów z punktu widzenia interesów strategicznych USA, Waszyngton hojnie łożył na programy humanitarne i rozwojowe dotyczące Czarnego Lądu, a także - zwłaszcza w XXI wieku - bardzo zaangażował się w jego sprawy bezpieczeństwa.
W epoce po zakończeniu zimnej wojny z komunizmem i globalnego triumfu liberalizmu, mimo dzielących ich różnic Demokraci: Clinton i Obama (jego ojciec pochodził z Kenii) oraz Republikanin Bush zgadzali się, że rozwój handlu z Afryką jest lepszy od dobroczynności (z niej również nie rezygnowali - rozwijali programy walki z AIDS i malarią, pomocy żywnościowej, rozwoju edukacji, infrastruktury, energetyki itd.), bo doprowadzi do gospodarczego wzrostu, a ten z kolei przyczyni się do stabilizacji politycznej i demokratyzacji tego kontynentu. Najważniejszym z punktu widzenia Afryki z porozumień zawartych na początku wieku z Ameryką jest Umowa o Afrykańskim Rozwoju i Możliwościach (AGOA) 2000 r., znosząca cła na import towarów z Afryki do USA.
W swojej kampanii wyborczej Trump o Afryce wspominał tylko wtedy, gdy zapowiadał wyrzucenie z kraju nielegalnych imigrantów i niewdzięcznych tyranów (wymienił z nazwiska Yoweriego Museveniego z Ugandy i Roberta Mugabego z Zimbabwe), utrzymujących się wyłącznie dzięki amerykańskiej hojności. Wiele mówił za to o swojej niechęci do rozrzutnej dobroczynności i potrzebie troski przede wszystkim o amerykańskie interesy i pieniądze amerykańskich podatników.
Afrykanie obawiają się, że protekcjonistyczne i izolacjonistyczne skłonności prezydenta elekta pozbawią Czarny Ląd miliardów dolarów zarabianych na wolnym od cła eksporcie surowców i towarów do USA oraz pomocy humanitarnej, od której zależny jest choćby system opieki zdrowotnej w większości krajów kontynentu. Zniesienie ulg celnych w handlu z USA uderzyłoby zwłaszcza w przeżywającą i tak gospodarcze kłopoty Republikę Południowej Afryki - kontynentalne mocarstwo gospodarcze, do którego wędrują co roku z krajów ościennych miliony nielegalnych imigrantów zarobkowych.
"Prezydentura Trumpa oznacza dla Afryki mniejsze inwestycje, radykalnie mniejszą pomoc humanitarną, a więc kłopoty gospodarcze w czasach recesji i coraz większą przepaść między bogatymi elitami i ubożejącymi społeczeństwami" - uważa ekonomista Paul Krugman. Jego zdaniem rządy Trumpa doprowadzą też do ograniczenia działalności amerykańskich organizacji dobroczynnych w Afryce i na świecie, a także instytucji zajmujących się promocją demokracji, praw człowieka i postaw obywatelskich (Trump podkreślał wiele razy, że Ameryka nie ma dziejowego obowiązku zbawiania całego świata, zwłaszcza jeśli on sam zbawieniem nie jest zainteresowany), z czego skorzystają przede wszystkim wspierani jeszcze niedawno przez Zachód jako skuteczni zarządcy, ale przeradzający się w ostatnich latach w dyktatorów przywódcy takich krajów, jak Uganda, Rwanda, Etiopia czy Kongo.
Ogłoszona przez Busha w 2001 r. tzw. światowa wojna z terroryzmem, a także rozpad libijskiego państwa w 2011 r., do czego Amerykanie wraz z całym Zachodem przyłożyli rękę, sprawił, że Afryka stała się jednym z głównych pól bitewnych konfrontacji z dżihadystami, którzy jako Al-Kaida, a potem Państwo Islamskie założyli swoje filie od Somalii (ugrupowanie Al-Szabab), przez cały Sahel (Mali) i Saharę (Libia), po Nigerię i Kamerun (ugrupowanie Boko Haram). Do walki z nimi Amerykanie posłali bezzałogowe samoloty zwiadowcze (za prezydentury Obamy) z baz w Dżibuti i Nigru, a Bush namówił Etiopię do zbrojnej inwazji na opanowaną przez Al-Szabab Somalię.
W swojej kampanii wyborczej Trump z jednej strony zapowiadał wycofanie się USA ze wspierania budowy instytucji państwowych w innych częściach świata, ale także wojnę z dżihadystami. Od rezygnacji z wojskowej obecności w Afryce będą go też odwodzić przywódcy Partii Republikańskiej i wojskowi. Z drugiej strony deklarowana w kampanii wrogość wobec islamu przysporzy Trumpowi i Ameryce wrogów wśród afrykańskich muzułmanów.
Przywódcy z Afryki obawiają się, że koncentrując całą swoją uwagę na Czarnym Lądzie na wojnie z tamtejszymi dżihadystami, Waszyngton pod rządami Trumpa ograniczy swoją aktywność w rozwiązywaniu innych politycznych problemów kontynentu - sukcesji po Robercie Mugabe w Zimbabwe, wojnie domowej w Sudanie Południowym, do którego niepodległości przyczynili się amerykańscy neokonserwatyści, politycznych kryzysów w Etiopii, najważniejszej wojskowej sojuszniczki Zachodu w Afryce (obowiązuje tam wprowadzony jesienią stan wyjątkowy) i afrykańskim molochu, Kongu.
"Trump nie ma pojęcia o Afryce i niewiele go ona obchodzi. Jako przedsiębiorca nie robił tu żadnych interesów" - powiedział po wyborze Trumpa szef południowoafrykańskiego Instytutu Badań Strategicznych Jakkie Cilliers.
Jego zdaniem brak zainteresowania Afryką ze strony USA Trumpa sprawi, że przywódcy krajów z Czarnego Lądu zaczną przychylniej odnosić się do zabiegających o ich względy azjatyckich mocarstw - Chin, Indii, Japonii i Korei, a także Turcji, budującej swoje wpływy w Rogu Afryki i na Półwyspie Arabskim.
Wojciech Jagielski