Po tych wyborach zawołanie „God bless America” stanie się koniecznym egzorcyzmem, a nie tylko powtarzanym rutynowo hasłem. Kampania wyborcza wyzwoliła w Amerykanach najgorsze emocje i podzieliła kraj jak nigdy dotąd. A świat postawiła przed wielkim znakiem zapytania.
Gdy na ostatniej prostej kampanii aktor Robert de Niro w nagraniu wideo nazwał Donalda Trumpa „gnojkiem”, „matołem” i „świnią”, a następnie dodał, że chciałby go uderzyć w twarz, to właściwie nikt się tym specjalnie nie zgorszył. Przeciwnicy Trumpa uznali to za zasłużony odwet „lepszej Ameryki” na „Ameryce z rynsztoka”, z kolei sympatycy miliardera już dawno zaakceptowali podobny język u swojego kandydata, który nie takich inwektyw zwykł używać publicznie, przesuwając daleko granicę tolerancji. Mijająca kampania prezydencka przeorała Amerykę jak nigdy dotąd. Nie tylko ze względu na nowy ton dyskusji, który narzucił Trump. Również ze względu na brak alternatywy. Bo po drugiej stronie, po stronie „bardziej eleganckiej” Ameryki, jest bezideowa polityk, której jedyną ideą jest zostać pierwszą kobietą prezydentem USA i która przy okazji gotowa jest popsuć to, czego nie popsuł jeszcze Barack Obama. Dlatego w sytuacji wyboru między dżumą a cholerą, w klimacie uwolnienia nie tylko skrajnie negatywnych emocji, ale też możliwych strasznych dla Stanów i świata konsekwencji, tradycyjne wezwanie „Boże, błogosław Amerykę” staje się wyjątkowo potrzebną modlitwą.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina