Jest tylko jeden sposób na to, żeby sprawa aborcji przestała szkodzić PiS.
„PiS wraca do aborcji” – głosi duży tytuł na pierwszej stronie „Wyborczej”. A dlaczego niby wraca? Bo Jarosław Kaczyński powiedział PAP m.in.: „Będziemy dążyli do tego, by nawet przypadki ciąż bardzo trudnych, kiedy dziecko jest skazane na śmierć, mocno zdeformowane, kończyły się jednak porodem, by to dziecko mogło być ochrzczone, pochowane, miało imię”.
„To zapowiedź zaostrzenia ustawy aborcyjnej” – straszy gazeta (przy okazji: od kiedy to „zaostrzeniem” jest likwidacja ostrza, którym się zabija?).
Muszą się cieszyć na Czerskiej, bo dokładnie o to im chodziło: zniesienie aborcji nie grozi, a można nim straszyć. I to straszyć w nieskończoność, bo PiS w ogóle nie zamierza „wracać do aborcji”. Bez złudzeń – takie „będziemy dążyli” w języku polityków znaczy tyle, że będziemy robić ruchy pozorne, żeby uspokoić prolajferów, a aborcjonistów zanadto nie rozdrażniać. Skutek jednak będzie taki, że pierwszych nie uspokoją, a drugich jeszcze bardziej poirytują i zmotywują do działania.
PiS swoją polityką ws. aborcji popełnia najgorszy z możliwych błędów, umożliwiając swoim przeciwnikom obsadzenie się w roli obrońców wolności przeciętnego obywatela, zagrożonego przez „fanatyków religijnych”. To dokładnie ten sam mechanizm (tylko jeszcze bardziej angażujący społecznie), który przez lata stosowała lewica, gdy blokowała ratyfikację konkordatu między Stolicą Apostolską i Rzeczpospolitą Polską. Przez pięć lat słyszeliśmy, że Polska stanie się państwem wyznaniowym, a Kościół wszystkim wejdzie pod kołdry. Skończyło się to 8 stycznia 1998 r., gdy po utracie władzy przez lewicę konkordat wszedł w życie.
I co się stało? Nic się nie stało. Jedynym odczuwalnym dla przeciętnego Polaka skutkiem konkordatu było to, że od tamtej pory nowożeńcy nie muszą dwa razy zawierać ślubu: osobno w USC i osobno w kościele. Ale na to, żeby Polacy mogli się przekonać, że konkordat w niczym im nie zagrozi, była tylko jedna metoda: wprowadzić konkordat. Ludzie musieli zobaczyć na żywo, jak to działa.
To samo jest ze zniesieniem aborcji. Jedynym sposobem na to, żeby aborcja przestała być elementem gry wyborczej, jest ją zlikwidować. Nie ma innej możliwości. W innym wypadku aborcja będzie dalej niszczyć nie tylko kolejne dzieci, ale także formacje polityczne, które powołują się na wartości chrześcijańskie, a tolerują zbrodnię.
A było już naprawdę blisko. Środowiska aborcyjne były tego świadome, dlatego uruchomiły wszystkie rezerwy, żeby tylko nie dopuścić do utraty swojego najlepszego straszaka.
To był ostatni próg, który należało pokonać. Należało zwyczajnie zignorować czarną nienawiść z parasolkami, i zrobić swoje, czyli poprawić w ustawie, co trzeba i zlikwidować zabijanie dzieci – a nie ustawę.
Byłby krzyk, ale co to – PiS ustępuje przed krzykiem ludzi, którzy i tak by na nich nie głosowali? Wolne żarty. PiS, gdy chce, nie takie protesty potrafi przeczekać. Właśnie – gdy chce.
Wygląda na to, że PiS wybrał wieczne zwodzenie obrońców życia dzieci i wieczne grillowanie go przez opozycję. A gdy w końcu straci władzę na rzecz lewaków, permisywistów moralnych i innych takich, to powie, że to przez Ordo Iuris.
PS. Polecam tekst "Ilu posłów zatrzaśnie się w toalecie?" z 21 marca. Wyraziłem w nim wówczas obawę, że PiS odrzuci projekt pro life. Okazało się, że tak właśnie zrobił - i to z podniesionym czołem, bez wykorzystania toalet.
Franciszek Kucharczak Dziennikarz działu „Kościół”, teolog i historyk Kościoła, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, wieloletni redaktor i grafik „Małego Gościa Niedzielnego” (autor m.in. rubryki „Franek fałszerz” i „Mędrzec dyżurny”), obecnie współpracownik tego miesięcznika. Autor „Tabliczki sumienia” – cotygodniowego felietonu publikowanego w „Gościu Niedzielnym”. Autor książki „Tabliczka sumienia”, współautor książki „Bóg lubi tych, którzy walczą ” i książki-wywiadu z Markiem Jurkiem „Dysydent w państwie POPiS”.