– Dzieciak skoczył z dziesiątego piętra. Kumple poszli na jego pogrzeb, a potem znów ruszyli na imprezę. Pomyślałem: „To chore. Nie chcę tak skończyć” – opowiada „Bęsiu”, raper, który dotarł do 250 tys. młodych ludzi.
Melanż za melanżem. Impreza za imprezą. I tak dzień w dzień. Zacząłem wcześnie. Jako trzynastolatek. Zostałem przyjęty przez ekipę z otwartymi ramionami – miałem starszego brata. Moi rówieśnicy bali się jeszcze imprezować, ja szedłem na całego. Pamiętam pierwszą imprezę. Podeszli kumple brata i rzucili krótkie: „Ooo, młody Bęś! Choć z nami na melanż!”. Wszedłem i zamurowało mnie. Było wszystko. Usłyszałem: „Nie przejmuj się pijanymi ludźmi na ziemi, bierz, co chcesz”. Upiłem się pierwszy raz w życiu „na grubo”. Coraz częściej wracałem do domu pijany. Jak reagowała mama? Bała się o mnie. Płakała. Wiele razy słyszałem: „Łukasz, niszczysz swoje życie, zdrowie”. Bawiło mnie to. Bóg był dla mnie jedną wielką abstrakcją. Mama, która wcześniej radykalnie się nawróciła, nieustannie o Nim opowiadała, ale dla mnie były to puste słowa: nie doświadczałem Jego miłości. Nie chciałem mieć z Kościołem nic wspólnego.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz