Wydany w lipcu scenariusz sztuki teatralnej „Harry Potter i przeklęte dziecko” bije rekordy sprzedaży. To dobry moment, żeby podsumować serię książek o młodym magu i zastanowić się, jaki wpływ wywarła ona na pokolenie obecnych trzydziestolatków. Czy rzeczywiście tak zły, jak uważali niektórzy?
Pamiętam czasy dzieciństwa, kiedy na półkach w małych pokoikach większości moich rówieśników można było dostrzec charakterystyczne, kolorowe grzbiety książek o nastoletnim czarodzieju z Hogwartu. Co roku, a później co dwa lata przybywały kolejne tomy serii, a dobijający obecnie trzydziestki czytelnicy dorastali wspólnie z jej bohaterami. Sam przeczytałem tylko wydaną w 1997 r. pierwszą część „Harry Potter i Kamień Filozoficzny”, którą wprowadzono na listę nieobowiązkowych lektur w podstawówce. Magiczny świat latających na miotłach czarodziejów wciągał, ale nie był dla mnie niczym więcej niż fikcją literacką, której głównym zadaniem był rozwój dziecięcej wyobraźni. Z lektury kolejnych tomów zrezygnowałem, ale moich znajomych ogarnęła prawdziwa potteromania. Wielu katolików zareagowało na nią alergicznie, zarzucając powieści okultyzm i zły wpływ na młodzież. W mediach toczyły się debaty, w których w roli entuzjasty serii występował Zbigniew Hołdys, a jej zupełnego przeciwnika – Robert Tekieli, który twierdził, że książki o Harrym Potterze są oparte na filozofii niechrześcijańskiej.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Kalbarczyk