Ponad 20 tys. ludzi chórem śpiewało największe utwory Pink Floyd: „Wish You Were Here”, „Comfortably Numb” i „High Hopes”. Czy w 2016 r. można jeszcze poczuć ducha zespołu, który już nie istnieje?
Można, a nawet trzeba, bo taka okazja może się już nie powtórzyć. We Wrocławiu David Gilmour zagrał koncert w połowie złożony z repertuaru legendarnego Pink Floyd. Soczyste solówki wywoływały dreszcze, a w połączeniu z wyświetlanymi na charakterystycznym okrągłym telebimie wizualizacjami przenosiły słuchaczy w kosmiczny wymiar. Atmosfera była niesamowita: młodzi i starsi, mężczyźni i kobiety w koszulkach z okładkami „The Dark Side of the Moon”, „The Wall” i „The Division Bell” mieli łzy w oczach. Przez telefon mówili znajomym, że są na koncercie ukochanych Floydów, chociaż dobrze wiedzieli, że występuje dla nich gitarzysta zespołu. Na jego muzyce wychowały się już trzy pokolenia. Wspólnie z Rogerem Watersem, Richardem Wrightem i Nickiem Masonem nagrał płyty, które na pamięć znają słuchacze na całym świecie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Kalbarczyk