Propozycja jeszcze głębszej integracji UE pokazuje, że Paryż i Berlin niczego się po brytyjskim referendum nie nauczyły.
Jeszcze nie opadł kurz po referendum, w którym Brytyjczycy wybrali "Brexit", jeszcze nie ustabilizowały się kursy walut po politycznym trzęsieniu ziemi, jakim jest decyzja obywateli brytyjskich o opuszczeniu UE, a już pojawiła się informacja o propozycji reformy Unii, jaką chcą zaproponować Berlin i Paryż.
Biorąc pod uwagę nastroje społeczne panujące na Starym Kontynencie - zarówno wynik referendum na Wyspach, jak i coraz większą popularność partii uniosceptycznych w różnych krajach Wspólnoty - można by się spodziewać, że reformatorzy obiorą kierunek ograniczenia wszechwładzy Brukseli i stopniowego powrotu do idei założycielskich - UE jako wspólnoty przede wszystkim gospodarczej. Tak nakazywałby rozsądek. Okazuje się jednak, że przygotowywana od pewnego czasu propozycja idzie w dokładnie przeciwnym kierunku: jeszcze więcej Unii, jeszcze głębsza integracja, jeszcze mniej przestrzeni do samodzielności rządów krajowych.
Okazuje się, że brukselska wierchuszka i liderzy wiodących państw unijnych absolutnie stracili poczucie rzeczywistości. Organizm chory na raka płuc chcą leczyć inhalacjami z tytoniowego dymu. Panowie Juncker i Schulz w swoich wypowiedziach zachowują się jak zdradzone i obrażone przez Brytyjczyków żony. Tyle tylko, że Brytyjczycy ich nie zdradzili. Dokonali wyboru, do którego mieli święte prawo, niezależnie od tego, jakie będą tego konsekwencje. Rządy w Berlinie i Paryżu idą jeszcze dalej i wystawiają się z projektem reformy, który jeszcze bardziej zacieśnia związki między krajami członkowskimi.
Efekty, jakie to przyniesie, są proste do przewidzenia - tzw. ruch eurosceptyczny jeszcze przybierze na sile. Rzecz w tym, że w obecnej sytuacji nie ma prostego przełożenia na obóz euroentuzjastów i eurosceptyków. Dlaczego? Ponieważ znaczna część euroentuzjastów jest równocześnie uniosceptykami (w obecnym kształcie UE). Widząc potrzebę współdziałania państw Europy na płaszczyźnie gospodarczej, są jednocześnie krytykami Unii Europejskiej w takiej formie, w jakiej funkcjonuje dziś - jako ogromna biurokratyczna machina, która rości sobie prawo do odbierania kolejnych uprawnień krajowym parlamentom, próbuje wtrącać się w wewnętrzne sprawy poszczególnych państw (jak np. w przypadku Polski) i ingeruje w coraz drobniejsze szczegóły życia Europejczyków (choćby dopuszczalna moc odkurzacza).
Dla milionów obywateli państw UE problemem nie jest brak dostatecznej integracji europejskiej, ale jej nadmiar. I jeśli obecne elity europejskie tego nie zrozumieją, to rzeczywiście wkrótce może się okazać, że staliśmy się świadkami początku końca zjednoczonej Europy. I to nie za sprawą uniosceptyków, ale z winy politycznych ślepców z brukselskiego salonu.
Wojciech Teister