Przetrwali długie miesiące w miejscu, z którego nie powinni wrócić żywi. Fakt, że nikt z uczestników wyprawy antarktycznej Shackletona nie zginął to cud. I efekt heroicznej postawy dowódcy ekspedycji.
Pierwsze miesiące mijają w nie najgorszej atmosferze – dowódcy udaje się dobrze zorganizować życie codzienne uczestników ekspedycji, a jego optymizm i pozytywne nastawienie pomaga utrzymać morale pozostałych polarników. Początkowo na statku nie brakuje ani opału, ani żywności, do tego dieta jest uzupełniana mięsem pingwinów i fok. W trudnych warunkach kwitnie również życie rozrywkowe – marynarze organizują wyścigi psich zaprzęgów czy turnieje szachowe. W dobrej kondycji udaje się przetrwać zimę. Jednak kolejne problemy przychodzą w ostatnim tygodniu października – napierająca kra lodowa poważnie uszkadza okręt. Rozpoczyna się ewakuacja i decyzją Shackletona polarnicy rozbijają obóz na krze, w odległości kilkudziesięciu metrów od „Endurance”. Kolejną decyzją jest marsz z wyładowanymi zapasami szalupami ratunkowymi w stronę oddalonej od 200 mil morskich Wysp Robertsona. Marsz nieudany. By zrozumieć jak trudne są warunki, wystarczy wiedzieć, że w pierwszych trzech dniach udało się pokonać… 1,5 mili.
Na skutek takiego obrotu spraw polarnicy wracają do obozu i postanawiają czekać, aż lody puszczą na tyle, by można było zwodować szalupy. Paradoksalnie wiosna przynosi pogorszenie warunków życia. W końcu listopada „Endurance” tonie załoga podejmuje kolejny marsz. Tym razem w tydzień przemieszczają się o 8 mil. W nowym miejscu Shackleton zakłada „Obóz Cierpliwości”. W nim spędzają kolejne ponad 4 miesiące. 7 kwietnia z dryfującej kry rozbitkowie dostrzegają majaczące na horyzoncie kontury Wyspy Słoniowej. I w tej wyspie widza swoją szansę.
Po ponad roku koczowania na lodzie wodują szalupy i rozpoczynają żeglugę wśród wysokich fal i przy temperaturze spadającej poniżej– 20 st. C. Cel osiągają po tygodniu.
Wojciech Teister