Przetrwali długie miesiące w miejscu, z którego nie powinni wrócić żywi. Fakt, że nikt z uczestników wyprawy antarktycznej Shackletona nie zginął to cud. I efekt heroicznej postawy dowódcy ekspedycji.
1 sierpnia 1914 roku statek „Endurance” opuścił londyńskie doki. Jego dowódca, Ernest Shackleton prawdopodobnie nie wiedział, że tego dnia rozpoczęła się również Wielka Wojna, wraz z którą świat miał ulec radykalnym przemianom. Odtąd nic nie miało już być takie, jak przedtem. Zarówno w świecie, jak i życiu polarnika.
Prowadzony przez irlandzkiego odkrywcę statek skierował się na wody Atlantyku i obrał kurs na południe – w stronę najbardziej nieprzyjaznego ludziom kontynentu – Antarktydy. Choć Biegun Południowy został zdobyty trzy lata wcześniej przez Norwega Amundsena, to nikt dotąd nie dokonał przejścia lodowego kontynentu z jednego krańca na drugi. Shackleton chciał tego dokonać jako pierwszy. To, co wydarzyło się później przeszło do historii jako jedna z najsłynniejszych ekspedycji polarnych w dziejach ludzkości.
Po trzech miesiącach „Endurance” dociera na wysuniętą na południowy-wschód od Ameryki Południowej wyspę Georgia Południowa. Tam, ze względu na niezwykle trudną sytuację lodową na Morzu Wedella, Shackleton i jego 27 towarzyszy są zmuszeni zatrzymać się na dłużej w porcie wielorybników Grytviken. Podróżnicy nabierają sił i uzupełniają wyposażenie statku, jednak po miesiącu czekania – pomimo braku poprawy warunków żeglugi – zapada decyzja o wypłynięciu w dalszy rejs. Przez kolejne sześć tygodni statek lawiruje pomiędzy lodową krą. Na jeden dzień drogi od celu dalsza żegluga staje się niemożliwa. „Endurance” grzęźnie w lodzie. Jest luty 1915 r. – na półkuli południowej zaczyna się jesień. Ernest Shackleton już wie, że dalsza wyprawa nie będzie możliwa, a załoga będzie musiała przezimować na statku uwięzionej w lodowej pułapce.
Wojciech Teister