Ucieszyłam się, kiedy moi współpielgrzymi wyznali, że oni także poczuli piękny zapach, kiedy modlili się przy grobie Ojca Pio.
Moja przygoda z Ojcem Pio rozpoczęła się jeszcze na studiach, kiedy nieśmiało, po długich i burzliwych poszukiwaniach, odnalazłam wreszcie Jezusa i jego zbawczą miłość. Stare życie jeszcze nie do końca ode mnie odeszło, ale już nowe zajmowało jego miejsce. Tak więc zamiast książek o New Age zaczęłam zgłębiać Pismo Święte i żywoty świętych. W ten sposób, przez przypadek, choć ja w przypadki nie wierzę, natrafiłam na postać świętego z Petrelciny.
Od razu zachwyciła mnie ta charyzmatyczna postać. Surowy zakonnik, ale o pogodnym usposobieniu. Doskonale oddany regule, ale nieskończenie miłosierny i współczujący dla nawracających się grzeszników. Ostry, wiarygodny, żyjący tym, w co wierzył. Niesamowite były dla mnie zarówno jego stygmaty, bilokacje, jak i wypędzanie złych duchów, które przez całe życie dokuczały i jemu, chcąc go ściągnąć z drogi do nieba. Jednak przede wszystkim imponowała mi jego niezachwiana wiara, zarówno w radościach jak i w chwilach wielkiego cierpienia, którym jego życie było przepełnione. Wówczas, kiedy o tym wszystkim czytałam, nawet nie przyszło mi do głowy, że kiedyś będę miała okazję być w tym samym miejscu co on, oddychać tym samym powietrzem, dotykać tych samych miejsc, a nawet… spotkać Ojca Pio twarzą w twarz.
San Giovanni Rotondo, w którym Ojciec Pio spędził niemal całe swoje życie, było za jego czasów tylko maleńką wioską. Położone na wzgórzu, niedaleko Gargano, gdzie w dawnych czasach w grocie objawił się święty Michał Archanioł, było niczym nie wyróżniającą się wioseczką, taką jak setki innych w tej części Włoszech. Rześkie powietrze napływające znad morza, a także samo ulokowanie mieściny, sprawiło, że Ojciec Pio trafił tam niejako na rekonwalescencję po długiej i wyniszczającej chorobie. Miał tam być tylko przez krótki okres czasu, do momentu aż podreperuje swoje zdrowie, ale Opatrzność sprawiła, że pozostał tam do końca swojego życia, wsławiając San Giovanni Rotondo na cały świat.
Ja i moja niewielka grupka pielgrzymkowa wjeżdżaliśmy do San Giovanni Rotondo samochodem, wspinając się po ostrym zboczu. Nitka drogi wiła się serpentynami, pokonując stromy podjazd i już za moment przed nami ukazało się sporej wielkości miasteczko, różniące się całkowicie od moich wyobrażeń uformowanych na podstawie biografii świętego. Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, to nowoczesne budynki, wspaniale oświetlone i czyste ulice oraz liczne domy pielgrzyma. U góry, na szczycie wzgórza jaśniał Dom Ulgi w Cierpieniu – jeden z najnowocześniejszych szpitali w Europie, ufundowany całkowicie z datków, jakie wierni ofiarowywali Ojcu Pio. Był przynajmniej trzy razy większy od tego, jaki pamiętam ze starego zdjęcia za czasów Ojca Pio. Podobno największej sławy specjaliści chcą pracować właśnie tam ze względu na supernowoczesny sprzęt, wspaniałą atmosferę i podejście do pacjenta. I rzeczywiście, na ulicach można było spotkać lekarzy i pielęgniarki, przechadzających się w czasie przerwy lub załatwiających swoje sprawy. Miałam wrażenie, że znaczna część tego miejsca żyje i rozwija się dzięki temu szpitalowi, ale przede wszystkim dzięki Ojcu Pio. Po drodze minęliśmy bowiem Radio Ojca Pio, gazety Ojca Pio, a także własną telewizję Ojca Pio, całkowicie poświęconą świętemu.
Jedna osoba, a potrafiła uszczęśliwić tak wiele osób i tylu z nim dać pracę. Być może niektórzy gorszą się, uważając, że nie powinno się zarabiać na świętych, ale ja wychodzę z założenia, że o ile ten zarobek jest uczciwy, to jak najbardziej jest to praca przydatna i pożyteczna. Ojciec Pio bardzo nie lubił, kiedy wierni czcili go jako świętego za życia i już wtedy sprzedawali dewocjonalia z jego podobizną, ale z drugiej strony dla wielu był to jedyny sposób na zapoznanie się z jego postacią, na otworzenie się na działanie łaski, która przez przeszyte stygmatami ręce świętego spływała od Boga dla nas. Myślę, że Ojciec Pio wybaczy teraz tym wszystkim, którzy po jego śmierci zarabiają na nim. Dzięki mediom, które tworzą, wielu ludzi z całego świata może obejrzeć Ojca Pio „na żywo”, ponieważ są tam transmitowane msze święte z udziałem stygmatyka, które zarejestrowano jeszcze za jego życia. Więzień konfesjonału, jak go się często nazywa, który tak bardzo starał się pozostać na uboczu, teraz jest znany na całym świecie. Bóg czasem dziwnie działa w naszym życiu.
Zatrzymaliśmy się z naszą grupką w jednym z domów pielgrzyma. Mieliśmy takie szczęście, że tylko kilkuminutowy spacer oddzielał nas od kościoła, w którym Ojciec Pio sprawował msze święte. Było coś niesamowitego w tym, że mogłam dotknąć drzwi wejściowych świątyni, wyobrażając sobie, że te same drzwi wiele razy dotykał święty. Miałam wrażenie, że on tam ciągle jest, że jakaś jego cząstka pozostała w tych murach. To było jak dotknąć świętości, a nawet, poczuć jej subtelny zapach.
Maleńki kościółek był pełen wiernych, pielgrzymów i turystów, którzy falami przychodzili i odchodzili, błyskając fleszami aparatów. Po lewej stronie od wejścia stał konfesjonał Ojca Pio, ukryty za szkłem, zachowany tak, jak wtedy, kiedy znajdował się jeszcze w nim jeszcze święty kapucyn. Wierni wrzucali za szklaną barierę karteczki z intencjami, prośbami, podziękowaniami, a także kwiaty i obrazki, dewocjonalia i listy. Podłoga przed konfesjonałem cała usłana była tymi cichymi modlitwami. Najbardziej zdumiało mnie, że kościółek był tak maleńki. Na zdjęciach albo na ujęciach filmowych zdawał się być o wiele większy, ale widocznie tak działa oko kamery, które pokazuje to, co chce, a nie to, co jest w rzeczywistości. Sam konfesjonał wyglądał majestatycznie. Ogromny, drewniany, z zasłonką dla penitenta. U góry napis: „Confessionale – P. Pio”, choć i tak każdy wiedział, do kogo należy.
Obok kościółka stała, przytulona do jego ściany, bazylika, większa, zbudowana jeszcze za życia Ojca Pio na potrzeby licznych wiernych, którzy przybywając tłumnie do świętego, po prostu nie mieścili się już w środku pierwotnej świątyni. Białe ściany obydwu budowli, odbijające gorące, włoskie słońce, kontrastowało z czystym lazurem nieba. Były jak dwa skrzydła aniołów na tle błękitu.
Na tyłach świątyń znajdował się wybrukowany plac, który prowadził do nowoczesnej bazyliki. Był na nim szereg posadzonych młodych drzew, podświetlonych lampkami od spodu, które pięknie wyglądały zwłaszcza po zmroku. Obok płynął strumyk, spływający małymi kaskadami w dół łagodnego zbocza, prowadzącego do świątyni. Okolica była jakby odzwierciedleniem psalmu: „Szczęśliwy mąż, który nie idzie za radą bezbożnych (…) Będzie on jak drzewo zasadzone nad strumieniem wód, wydające swój owoc we właściwym czasie, którego liść nie więdnie, a wszystko, co uczyni, powiedzie się.” Ps 1, 1-3.
Sama nowa bazylika przypomina raczej muzeum, niż świątynię. To rozległy budynek, który mieści w sobie nie tylko kaplicę, ale także zbiór pamiątek po Ojcu Pio. Niemal wszystkie ściany od wewnątrz wyłożone były przepiękną mozaiką przedstawiającą sceny z życia Pana Jezusa, anioły oraz świętych. Przeważały kolory złoty i czerwony. Kawałki mozaiki mieniły się niczym prawdziwe drogocenne kamienie, były jak wnętrze królewskiego pucharu.
Ludwika Kopytowska