To niemożliwe

Runął. Na Lodowym szczycie porwała go lawina. Kotłował się w niej przez 400 metrów, a potem leciał pionowo… sto metrów w dół. Ocalał. „Cud” – zdumieli się słowaccy ratownicy. „To pierwszy taki przypadek w historii naszej pracy”. Sam Tomek i jego rodzice nie mają wątpliwości: uwielbienie ma moc. Nieprawdopodobną.

Tomek Parkitny (23-letni strażak, pochodzi z Tarnowskich Gór): – Wbiłem czekan. I wtedy usłyszałem cichy trzask. Kilka sekund później straciłem pod nogami oparcie i poleciałem w dół. Pływałem w śniegu. Łykałem go, ale nie dusiłem się. Wszystko dokoła było białe. Leciałem w dół na lodowych krach, usiłując pływać w tej lawinie. Wokół wszystko huczało, trzaskało, pękało. Czy wołałem: „Boże, ratuj?”. Nie. Myślałem tylko: „Wyjdź na powierzchnię, wyjdź na powierzchnię”. Potem zacząłem spadać. Huknąłem o ziemię. Nie pamiętam bólu. Mój kolega zszedł z góry. Był zdumiony tym, że przeżyłem. Powiedziałem mu: „Mam niestabilną miednicę i bezwładną nogę”. Zawinąłem się w śpiwór i zaczęliśmy czekać na ratowników. Dotarli z Chaty Téryego po czterech godzinach. Potem przyleciał śmigłowiec. Reszty nie pamiętam.

Szkoda czasu na biadolenie

Jacek Parkitny (ojciec Tomka, nauczyciel języka polskiego): – Rozmawiałem z naczelnikiem HZS-u (Horská Záchranná Služba). Typ komandosa. Twardziel. Uścisk generała. Jak podał mi rękę na przywitanie, to od razu poszło mi w kręgosłup. (śmiech) Pytam: „Dlaczego Tomek przeżył? Czy dlatego, że wiedział, że należy pływać w lawinie?”. A on popatrzył mi w oczy i bez słowa wskazał palcem w górę. Kiedy dowiedzieliśmy się o wypadku syna? Zawsze umawialiśmy się, że zadzwoni. I tak robił. Nawet gdy spał zimą na Rysach. A tu cisza. Małgosia, jak to matka, zaczęła się martwić: „Czemu Tomek nie dzwoni?”. Sama chwyciła za telefon, ale nikt nie odbierał. Na SMS-y też nie odpowiadał. Zadzwonił jego kolega. Partner w górach. Już po głosie poznaliśmy, że coś jest nie tak.

Małgosia Parkitny (mama Tomka, nauczycielka języka polskiego): – Wszystko wydarzyło się 13 stycznia. Czekałam na telefon, a Tomek nie dzwonił. Gdy rozmawiałam z jego kolegą, powiedziałam: „Nie wiem, co tam się stało. Proszę tylko nie mieć poczucia winy. Teraz trzeba się skupić na tym, by pomóc Tomkowi”. Dlaczego nie zareagowaliśmy histerią? Tego nie da się po ludzku wytłumaczyć. Trzymał nas Pan Bóg. Ja – może to zabrzmi dziwnie – czułam się przygotowana na tę sytuację. Na początku roku, dwa tygodnie przed wypadkiem, poważnie poparzyłam sobie nogę. Powiedziałam wtedy: szkoda czasu na biadolenie, zrobię sobie w domu rekolekcje. Nie mogę pojechać ze wspólnotą na Seminarium Odnowy Wiary (nie mogłam nawet założyć buta!), to zrobię je sobie tu, w pokoju. Koleżanka rzuciła; „Posłuchaj Witka Wilka, dobrze ci zrobi”. (śmiech) Znałam Witka z rekolekcji „Jezus żyje”. I rzeczywiście przed wypadkiem Tomka słuchałam tych konferencji. Podnosiły mnie. Kierowały wzrok ku niebu. Nastawiały na uwielbienie. I zaczęłam uwielbiać. Adorowałam Jezusa. Wypoczywałam przy Nim. Po tych dwóch tygodniach domowych rekolekcji czułam się wypełniona chwałą Bożą i tak nastawiona na uwielbienie, że gdy zadzwonił telefon i dowiedziałam się o wypadku, nie przeklinałam rzeczywistości, ale zaczęłam chwalić Boga.Tomek: – Kiedy zrozumiałem, że doświadczyłem cudu? Gdy obudziłem się po kilku dniach farmakologicznej śpiączki i usłyszałem to, co mówili lekarze w Popradzie i ratownicy górscy. Ten mój upadek to same paradoksy. Plecak powinno się ściągnąć. Ja go nie ściągnąłem. Gdybym to zrobił, nie przeżyłbym. Nie miałem na głowie kasku, więc gdy huknąłem o ziemię, kask, który był przytwierdzony do plecaka, odebrał energię uderzenia. Głowie, szyi, kręgosłupowi nic się nie stało. Miałem śpiwór, który mnie ocalił. Hipotermia, która miała mnie zabić – uratowała, bo spowolniła proces wylewu krwi. Pielęgniarki mówiły mi, że miałem jedynie 23–25 stopni.

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI:

Marcin Jakimowicz