Promieniowanie

Nawet współbracia i przyjaciele zamordowanych franciszkanów nie potrafią wytłumaczyć fenomenu ich ogromnej popularności. Błogosławieństwo płynie strumieniami.

Pieczęć

– Jestem wychowankiem o. Zbigniewa. W niższym seminarium duchownym w Legnicy był naszym wychowawcą w internacie i katechetą – opowiada o. Jan Maria Szewek, rzecznik prasowy prowincji. – Czy widzieliśmy jego świętość? Tak. I naprawdę nie dorabiam tu żadnej pobożnej ideologii. Szkoła się rozbudowywała, a on w środku nocy jeździł po cement na Opolszczyznę. Stał w długich kolejkach, nigdy nie chciał niczego „załatwić” na skróty. Gdy zdecydował się wyjechać na misje, kilku z nas, piętnastoletnich chłopaków, kupiło bilety i pojechało na Okęcie, by go pożegnać. Nie wiedzieliśmy, że na zawsze. Jaki był? Sprawiedliwy.

Potrafił docenić dobro, pochwalić, ale gdy ktoś coś zawalił, nazywał rzeczy po imieniu. Miał u nas ogromny autorytet. Był otwarty, uśmiechnięty. Gdy pewna artystka malowała dla nas ikonę na beatyfikację, powiedziała: „Dajcie mi jakieś zdjęcie, na którym o. Zbigniew jest poważny”. (śmiech) W tamtym czasie misjonarze wracali do rodzinnego kraju raz na trzy lata. Obliczyliśmy z kumplami, że gdy o. Zbyszek przyleci na pierwsze wakacje, będziemy w nowicjacie. Zaczynaliśmy 13 września 1991 roku. A bracia zginęli miesiąc wcześniej. Byłem wtedy z mamą na wielkim odpuście w Kalwarii. Nagle zauważyłem o. Marka Wilka (dziś misjonarza w Paragwaju). Od niego się dowiedziałem, że ojcowie Zbigniew i Michał zginęli. Moja pierwsza myśl? Czy ja mam po o. Zbigniewie jakąś pamiątkę, relikwię?

Zerknąłem do kieszeni. Wyciągnąłem legitymację szkolną. Z podpisem o. Strzałkowskiego. Już wtedy miałem silną intuicję: to osoba święta. Zachwycił mnie kult, jaki zobaczyłem w Peru. Do jego grobu przychodzili chorzy. A grób o. Michała odwiedzały dzieci. Co mnie najbardziej zdumiewa w zjawisku ich popularności? To, że ten kult wypływa oddolnie, od ludzi. Nie jest sterowany, narzucany.

To niebezpieczne

– Znałem ich z czasów seminarium w Krakowie – wspomina o. Piotr Gryziec, sekretarz prowincji. – Michał bardzo dużo się modlił. A Zbyszek był pracowity, konkretny, uczciwy. Wiedział, czego chce w życiu. Nie bał się wyzwań. Pierwsza reakcja na wieść o ich śmierci? Szok. To była nowa misja. Nie przeczuwaliśmy, że jest tam aż tak niebezpiecznie. Promieniowanie świętości to nie mit. To „działa” w tajemniczy sposób od czasów Chrystusa. Pierwsi chrześcijanie zdawali sobie sprawę z tego, że to nie jest „bezpieczne”. Ryzykowali. Oddawali się Bogu całkowicie, bezwarunkowo. 9 sierpnia 1991 r. oddział Powstańczej Armii Ludowej wtargnął do Pariacoto. Terroryści malowali na murach sierp i młot, wypisywali rewolucyjne hasła. „Ukryjcie się” – proponowali ludzie o. Zbyszkowi.

Odpowiedział: „Nie mamy nic do ukrycia, jeśli przyjdą, damy świadectwo prawdzie”. – Był moim przyjacielem z kursu. Michał był trochę młodszy – opowiada o. Zbigniew Świerczek (20 lat pracował w Boliwii). – Organizowaliśmy razem Ruch Ekologiczny św. Franciszka z Asyżu, sporo pływaliśmy kajakami po jeziorach augustowskich. Był konkretny, nie lubił dużo gadać. Narady trwały krótko. O akcji terrorystów dowiedziałem się na misji w Boliwii. Pierwsza reakcja? Odruch: „Jeśli w Pariacoto pozostała parafia bez księży, mogę tam jechać”. Męczeństwo Zbyszka i Michała jest znakiem czasu, darem. Nie tylko dla naszej franciszkańskiej rodziny, choć jesteśmy pierwszymi adresatami. Ich przykład podnosi ludzi, porywa ich. Ta śmierć nie odstrasza, nie napawa lękiem, ale dodaje skrzydeł. To fenomen. Na zdjęciu stoją młodzi, uśmiechnięci. Dokładnie tacy byli. Przyjaźni, otwarci, tętniący życiem.

– Rzeczywistość męczeństwa jest dla nas nadzwyczajna. Koniecznie trzeba wrócić do pierwotnej reguły Franciszka i przestudiować życiorysy jego pierwszych braci. Przecież oni szli na śmierć, ryzykowali – podsumowuje o. prof. Zdzisław Gogola, historyk (w czasie męczeństwa franciszkanów był prowincjałem). – Słowa „pierwsi franciszkanie” i „męczeństwo” są niemal tożsame. „Chcesz iść za Jezusem, którego głosi Franciszek? Musisz ipso facto zgodzić się na to, że twoje życie zakończy się męczeństwem”. Odeszliśmy od tej świadomości. Zrobiliśmy z tego coś nadzwyczajnego. Gdy zakładaliśmy misję w Peru, nawet nam do głowy nie przyszło, że może tam dojść do rozlewu krwi. Otrzymaliśmy stygmat, cierpienie, uderzenie. Przeżyliśmy to tak, jak potrafiliśmy. Każdy na swój sposób. Teraz z tego stygmatu wyrasta kwiat. To nie koniec: kwiat musi zaowocować. A do nas należy pielęgnowanie tej rośliny. Z czego wynika popularność nowych błogosławionych?

Bóg raczy wiedzieć. To tajemnica. W Peru od początku obserwowaliśmy niezwykle żywy kult. Ludzie nie modlili się za nich, ale do nich. Męczeństwo jest tajemnicą. – Historia pokazuje jasno: jeśli chrześcijaństwo nie promieniuje, to nie dlatego, że napotyka w świecie opór, ale dlatego, że zabrakło mu gorliwości i świętości – powiedział mi przed laty o. Pierre-Marie Delfieux, założyciel Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich. – Święci nie potrzebują mówić. Ich życie jest wyzwaniem dla świata.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Jakimowicz