Przemierzanie twardego betonu na kolanach niekoniecznie jest najmilszą drogą na świecie, ale...
Jednak Fatima to nie tylko główny plac, bazyliki i kaplica objawień. Zwiedziliśmy również zachowane do tej pory i odrestaurowane stuletnie domy, w których mieszkały dzieci fatimskie: dom Łucji, a także dom Franciszka i Hiacynty. Okolica zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Otoczona wzgórzami, cicha, z dala od miasta, miała w sobie coś urokliwego, jakby razem ze starymi murami pozostał w niej zapach świętości dzieci. To właśnie w tych murach dzieci narodziły się, żyły, bawiły się, rozmawiały o Świętej Pani, a jak w przypadku Franciszka, nawet i umarły. Spacerując za domem Łucji natrafia się na ogród oliwkowy, który prowadzi lekko w dół zbocza, do miejsca, gdzie kiedyś była studnia. A także gdzie rok przed objawieniami Maryi, ukazał się dzieciom Anioł Stróż Portugalii. Na pamiątkę tego wydarzenia postawiono tu posagi dzieci i Anioła, modlących się razem modlitwą, którą niebiański posłannik im podyktował: „Boże mój, wierzę w Ciebie, wielbię, ufam i miłuję Cię. Proszę o przebaczenie dla tych, którzy w Ciebie nie wierzę, nie wielbią, nie ufają i Ciebie nie miłują.”
Potem przeszliśmy razem drogą krzyżową wśród drzewiastych wzgórz, która tak naprawdę była ścieżką, którą pastuszkowie prowadzili swoje stada owiec od domów do miejsca objawień. Byliśmy sami, nasza piątka, i oprócz dwóch małych grupek cichych sióstr zakonnych, które minęły nas po drodze, nie spotkaliśmy nikogo innego. Miejsce to było naprawdę urokliwe. Wokół były tylko wzgórza i niskie drzewka, krzaki i krzewy, małe pastwiska i drobne ścieżki. Czuć było tu atmosferę beztroski i niewinności. Bardzo łatwo można było wyobrazić sobie w tym miejscu troje dzieci bawiących się wśród tych gąszczów, troje beztroskich dzieci, które okazały się być tak mężne, dzielniejsze od niejednego dorosłego i na swoje malutkie barki dały sobie wtłoczyć tak ciężkie krzyże. I tak dzielnie znosiły wszystkie cierpienia, urągania, osądzania i pomówienia. Mali bohaterowie, od których powinniśmy brać przykład. Zawstydzający nas swoją świętością.
Droga krzyżowa, zwana węgierską, od Węgrów, którzy po wojnie osiedlili się w tych okolicach i ufundowali stacje drogi krzyżowej, kończyła się monumentalnym pomnikiem Chrystusa ukrzyżowanego z Matką, św. Janem i Marią Magdaleną u Jego stóp. A stamtąd rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na Fatimę, miasto, i górującą nad nim białą wieżą bazyliki Matki Bożej Różańcowej ze świecącym w nocy krzyżem na szczycie umieszczonym na złotej koronie. Zadumałam się nad metamorfozą, jaką przeszło to miasteczko, od maleńkiej, zapomnianej wioski, do sporej wielkości miejscowości, gdzie znajduje się największy na świecie plac „maryjny”.
Spacerując po uliczkach Fatimy nie sposób nie zauważyć niezliczonej ilości sklepików z dewocjonaliami. Fatima jest chyba królową takich sklepików, wraz z autentycznym wielkim supermarketem z samymi dewocjonaliami, do którego wchodzi się z wózkiem jak do zwykłego marketu. Jestem jedną z tych osób, nie wiem, może wyjątkiem od reguły, która absolutnie nie gorszy się tego typu sklepikami, a wręcz przeciwnie, uważam, że to wspaniałe miejsca pełne pięknych rzeczy, które jeszcze bardziej rozbudzają moją wiarę, pobożność, jakąś taką tkliwość do Maryi. Nie przeszkadza mi to, że Matka Boża może i jest zrobiona z plastiku, może i jest fluorescencyjna, może i ma różową sukienkę, może na takim obrazie czy innym, może rzeźba, figura, z Dzieciątkiem, z Józefem, z aniołami i ze świętymi – wszystko, co jest piękne i zrobione na chwałę Matki Bożej i Jej Syna, a naszego Boga, jest moim zdaniem potrzebne. Mogłam przechodzić codziennie koło tych sklepików, których jest naprawdę mnóstwo, a asortymentem raczej się nie różnią, a i tak za każdym razem się oglądałam, przyglądałam, podziwiałam i wzdychałam. Mój problem z tego typu sklepikami jest jeden i zasadniczy – podoba mi się tam wszystko i wszystko chcę kupić, wszystko jest dla mnie prześliczne, no ale oczywiście nie na wszystko mnie stać. Dlatego jak tylko już kupię to, co chciałam, pozostaje mi już tylko patrzenie przez szyby i podziwianie reszty. Bardzo szybko, bo już pierwszego dnia pozostało mi już tylko patrzenie i podziwianie…
Trzeciego dnia naszej pielgrzymki spojrzałam na betonowy plac przed bazyliką z zupełnie innej perspektywy. A nawet musiałam się trochę z nim przeprosić… na kolanach. Zauważyłam bowiem, że niektórzy z pielgrzymów pokonują trasę od nowej bazyliki do kaplicy objawień idąc na klęczkach białym chodniczkiem o gładkich, wyślizganych płytkach. Pomyślałam sobie, że to wspaniały pomysł, aby zrobić coś dla Matki Bożej i ofiarować Jej tę drogę. A poza tym, skoro starsze panie mogły pokonać tę trasę bez mrugnięcia okiem, to dlaczego ja nie mogłabym? Dlatego dziarsko wkroczyłam na bały chodniczek i w intencji wynagradzającej, ruszyłam na kolanach do kaplicy. I już za chwilkę po początkowym entuzjazmie nie zostało we mnie nic.
Po kilku metrach okazało się, że przemierzanie twardego betonu na kolanach niekoniecznie jest najmilszą drogą na świecie i te kolana jednak strasznie bolą. Zaciskając zęby z różańcem w ręku patrzyłam się na wprost, na białą bazylikę, jaśniejącą w słońcu, a na niej na posąg Maryi z aniołami. I miałam wrażenie, że Matka Boża mi kibicuje, że anioły mi kibicują, ba, nawet sam Pan Jezus mi kibicuje, patrząc na mnie przychylnie ze złotego posągu. Myślę sobie, skoro Maryja mi kibicuje, to nie mogę Jej zawieść. I znowu nowy zapał we mnie wstąpił. Co tam ból, ważne, że Maryja była ze mną. I potem nagle coś do mnie dotarło. Gdzieś tak w połowie drogi, kiedy kolana trochę mi zdrętwiały i nie czułam już tak bólu, uświadomiłam sobie, że tak właśnie idzie się do nieba. Na kolanach, na wprost siebie mając kibicującą Ci Maryję z aniołami i Jezusa uśmiechającego się zachęcająco, jakby chciał powiedzieć: „Dasz radę, jeszcze tylko kawałek! Świetnie ci idzie!”. Droga do nieba nie jest wcale usłana różami, ale jest tym twardym betonem, tym palącym słońcem, a wokół ludzie nawołujący się, robiący ci zdjęcia jak dziwadłu. To jest droga do nieba, przez ciernie. Ale mając Maryję za gwiazdę, które trzyma za ciebie kciuki, nie można upaść. I chociaż boli, idzie się dalej, bo Maryja na ciebie patrzy, a jak Ona patrzy, to po prostu nie można się poddać. Ona patrzy z taką wiarą w człowieka, z taką miłością, że trzeba odpowiedzieć na tę miłość całym sobą, inaczej człowiek by postradał rozum. Ta miłość jest zbyt wszechogarniająca, żeby była zignorowana. Maryja jest zbyt piękna, aby ją zignorować. Zbyt cicha, aby jej nie usłyszeć. Wbrew pozorom szept Maryi jest mocny jak miecz przenikający serce, nie narzucający się, subtelny, ale skuteczny. Patrząc na Maryję, patrzy się na niebo. Ona jest bramą do nieba, prowadzącą prosto do Boga.
Ludwika Kopytowska