Z punktu widzenia Brukseli nie ma znaczenia, czy Polska jest demokratyczna. Procedura obrony praworządności to sposób na zdyscyplinowanie potencjalnie niesfornego rządu.
13.01.2016 15:57 GOSC.PL
Komisja Europejska wszczęła tzw. procedurę obrony praworządności wobec Polski. Na razie chce otrzymać dokładniejsze informacje na temat zmian w Trybunale Konstytucyjnym i mediach publicznych, a także ocenić, na ile zagrażają one polskiej demokracji. Później może przejść do drastyczniejszych kroków, z objęciem sankcjami włącznie. Na razie nam to jednak nie grozi, jednak decyzja KE ma w dużej mierze charakter symboliczny: Polska została objęta procedurą jako pierwsze państwo w historii i jest dziś poniekąd „czarną owcą” w unijnej zagrodzie.
Obrona demokracji w Polsce przez KE jest kompletnie bez sensu. Każde z państw ma swoją specyfikę, inaczej ukształtowane instytucje, i komisarzom pochodzącym z dwudziestu kilku państw po prostu trudno ocenić, co w tym przypadku jest „demokratyczne”, a co nie. Ja na przykład uważam, że brak instytucji referendum na szczeblu federalnym w Niemczech jest na wskroś niedemokratyczny, ale duża część niemieckich elit jest odmiennego zdania. Tego nie da się zglajchszaltować – a eurokratom chodzi właśnie o to, by to zrobić. Kraje członkowskie muszą przestrzegać „wspólnych europejskich wartości”, cokolwiek one znaczą, i przestrzegać zasad demokratycznego państwa prawa, w zależności od tego, jaka jest ich aktualna wykładnia. To wszystko wynika z tego, że ostatecznym celem UE jest stać się wielkim europejskim superpaństwem – a do tego potrzeba zunifikowania wartości i ustrojów. Tu nikt nie myśli kategoriami „Imperium Europejskiego” Tomasza Gabisia, w którym obok siebie funkcjonować mogą bardzo różne twory państwowe, demokracje parlamentarne obok monarchii czy dyktatur. UE jako projekt polityczno-ideologiczny ma być jednolita.
Problem w tym, że tak się nie da. Już dziś trzeszczy ona w posadach, nie potrafiąc sobie poradzić z kryzysem strefy euro czy imigracyjnym. Do tego wszystkiego dorzuca jeszcze potencjalny konflikt z krajem na swoich rubieżach (czyli z nami), który nikomu do szczęścia nie jest potrzebny.
A przecież nawet gdyby Jarosław Kaczyński ogłosił się regentem i kazał wysłać Ryszarda Petru do kamieniołomów, UE jako szczególnego rodzaju organizacji międzynarodowej by to nie szkodziło. Z punktu widzenia Brukseli póki Polska jest lojalnym członkiem wspólnoty, nie ma znaczenia, jaki jest u nas stan praworządności, tak jak nie miało, gdy poprzedni rząd ograniczał swobodę zgromadzeń, a służby specjalne podsłuchiwały dziennikarzy. Oczywiście Kaczyński żadnym regentem nie zostanie – wiedzą o tym zarówno udający histerię liderzy opozycji, jak i zachodni politycy. Bo w gruncie rzeczy nie chodzi wcale o to, by bronić w Polsce demokracji, ale by zdyscyplinować rząd, który może stawać okoniem w takich sprawach jak np. uchodźcy. Elity brukselskie to mimo wszystko nie są wariaci – i warto mieć to na względzie przy dobieraniu odpowiednich narzędzi w rozmowach na temat naszej praworządności.
Stefan Sękowski