Regułą jest, że Polak, gdy opuści rodzinne ciepełko i ostatnie hamulce w postaci opinii sąsiadów puszczą, natychmiast objawia swoją prawdziwą twarz. I często nie jest to oblicze przykładnego katolika.
Wyjazd na emigrację za chlebem weryfikuje wszystko. To, jacy jesteśmy naprawdę, jak zachowujemy się względem drugiego człowieka, jakie wyznajemy wartości i w co tak naprawdę wierzymy. W Polsce, w rodzinno-sąsiedzkim ciepełku, nie jesteśmy być może tak odważni, aby pokazać domownikom swoje prawdziwe oblicze. Być może wstydzilibyśmy się przed znajomymi naszych dziwactw, naszych prawdziwych upodobań. Słynne „co ludzie powiedzą?” trzyma nas w ryzach i hamujemy się, żeby czasem czegoś nie powiedzieć, nie pokazać, nie zachować się w określony sposób, odbiegający od normy, a który być może, mógłby nas zniesławić. Ale emigracja to co innego.
Znajdujemy się nagle w obcym środowisku. Nie tyle w obcym mieście, bo i w Polsce możemy znaleźć się nagle w obcym mieście, a mimo to zachowujemy się wciąż tak samo, ale trafiamy nagle do zupełnie innego świata. Świata, który wyznaje kompletnie inne wartości niż nasze. Świata z mieszanką kulturową, narodowościową i wyznaniową, jaką jest obecnie Wielka Brytania. Tu nie chodzi tylko o to, że Anglicy są inni od nas, albo my od nich, tu każdy jest inny od drugiego. Mnogość sprzecznych punktów widzenia sprawia, że ktoś o nieukształtowanych własnych poglądach może szybko się w tym chaosie zagubić. Wiara jest pierwszym, a zarazem podstawowym trzonem naszego ja. Jeśli to upada, to znaczy, że nigdy nie była dość mocna.
Trafiając w nowe środowisko, zawsze mamy dwa wyjścia: albo dostosujemy się do nowych warunków, albo mimo wszystko, a nawet tym bardziej ze względu na niesprzyjające okoliczności, jeszcze bardziej utwierdzimy się w swoich przekonaniach, idąc pod prąd. Anglia, której niemal połowa obywateli nie wierzy w Boga, a druga połowa należy do przeróżnych kościołów, od metodystycznych po protestanckie, na anglikańskich skończywszy (katolicy stanowią tu tylko znikomy procent), raczej nie sprzyja pogłębianiu wiary. Ale warto zauważyć, że takie wymagające, laickie i hedonistyczne otoczenie, tym bardziej szlifuje diamenty, jakimi są osoby głęboko wierzące. Muszę szczerze przyznać, że udało mi się poznać takie nieliczne diamenty, które właśnie tu, w Anglii, na emigracji, pogłębiły swoją wiarę, a niektórzy wręcz ją odnalazły po latach życia tak, jakby Boga nie było. Niestety, a może i stety, są to nieliczne wyjątki. Regułą jest, że Polak, gdy tylko opuści rodzinne ciepełko i ostatnie hamulce w postaci opinii sąsiadów puszczą, natychmiast objawia swoją prawdziwą twarz. I bardzo często się zdarza, że nie jest to oblicze przykładnego katolika.
Pierwszym etapem pobytu na emigracji jest zachłyśnięcie się „nowym wspaniałym światem”. Sprzedawcy w sklepach są nad wyraz uprzejmi, nie straszne nam ani kolejki, ani podróże pociągami czy innymi środkami transportu, bo wszędzie spotyka nas grzeczność, uprzejmość, dobre wychowanie konduktorów, którzy po przyjacielsku potrafią zagadać do pasażera, a nawet mieć czas na pożartowanie z nim. Nagle okazuje się, że za byle jaką pracę możemy kupić sobie co tylko chcemy. Markety stoją przed nami otworem, tanie ubrania aż się proszą, aby je przymierzać, a najnowsze sprzęty elektroniczne jeszcze nigdy nie były tak blisko, jak na wyciągniecie ręki. Wszystko wydaje się wspaniałe. Ale potem na nasz cudowny świat spada cień.
Nagle okazuje się, że w naszej nowej pracy musimy pracować także w niedziele, ponieważ nie istnieje tu coś takiego, jak wolna niedziela od handlu. A także w święta, i to nawet Bożego Narodzenia, pracodawcy kuszą nas podwójnymi stawkami, bylebyśmy tylko zgodzili się przyjść. Kto odmówi podwójnej, a czasem i nawet potrójnej stawki za godzinę? Zwłaszcza, gdy jest się tu samemu, rodzinę ma się tylko na skypie, a na święta je się barszcz z proszku i rozwodnioną rybę z marketu. O ile w ogóle spędza się tutaj wigilię, bo dla Anglików wigilia to taki sam dzień, jak co dzień.
Później przychodzi gorzki zawód, kiedy święta, takie jak Boże Ciało czy Trzech Króli, nie obchodzi się „państwowo”. I do pracy i tak trzeba przyjść. A jeżeli to obraża twoje uczucia religijne – na twoje miejsce mamy stu innych pracowników, którzy nie mają uczuć religijnych. Nagle okazuje się, że łatwiej jest być ateistą, bo znika nam problem zamieniania się w pracy, aby zdążyć na niedzielną mszę świętą. Nagle okazuje się, że musimy koniecznie zdjąć medalik z szyi dziecka w szkole w obawie przed atakami terrorystycznymi islamistów, którzy mogą polować na chrześcijańskie dzieci. A potem nagle sami nie wiemy, jak to się dzieje, ale zamiast obchodzić święto Wszystkich Świętych i Zaduszki, przebieramy się za diabły i czarownice i idziemy na halloweenowe imprezki. I gdzieś pomału nasza wiara umiera, bardzo cicho, niemal niedostrzegalnie.
Potem, gdy przyjeżdżamy do Polski, nagle oburzamy się na to, że część sklepów jest pozamykana w niedziele. Albo że cała wieś idzie na pasterkę, co też za staroświecki zwyczaj, teraz się obchodzi Xmas party. Albo też i nagle zaczyna nam przeszkadzać narzekanie rodziców, którzy upominają się, abyśmy jednak wzięli ślub z naszym partnerem. Cóż to znowu za średniowiecze, czy oni nie rozumieją, że przed ślubem trzeba się wypróbować? A poza tym teraz wszyscy tak robią, wszyscy są teraz w wolnych związkach, zwłaszcza z obcokrajowcami, bo to takie cool i trendy i można jeździć razem do ciepłych krajów. Co z tego, że jest niewierzący, miłość się liczy!
Taką plastikową wiarę bardzo szybko możemy zastąpić plastikową kartą kredytową. W zasadzie nic w naszym życiu się nie zmieni, tyle tylko, że zamiast Bogu ukrytemu w tabernakulum, będziemy się kłaniać bożkowi ukrytemu w bankomacie. Dla wielu, niestety, to jest właśnie „ciało”, którym karmią się na co dzień.
Krucha wiara złamie się na halloweenowym przyjęciu i założy rogi diabła, żeby dobrze wypaść wśród nowych, zagranicznych, „światowych” znajomych. Zastraszona wiara pozdejmuje krzyże z szyi, aby nie narazić się pracodawcy. W końcu taka wiara zostanie ostatecznie zepchnięta w kąt, totalnie zmarginalizowana i zredukowana do potrzeb jedynie konsumpcyjnych: chcę ochrzcić dziecko, ksiądz da zaświadczenie na bycie chrzestną, chcę wziąć ślub. Bo przecież tylko po to ten cały Kościół jest nam „potrzebny”.
I w tym wszystkim wydawać by się mogło, że Polacy na emigracji nagle pomyśleli: hulaj dusza, piekła nie ma! Co prawda miałem kiedyś wartości, wierzenia, tradycje, piękne zwyczaje, ale tutaj w Anglii tak fajnie, wszyscy zarabiają, są pieniądze, jest robota, kasa się zgadza, więc czemu by nie ustąpić, czemu by nie pracować w niedziele, skoro tyle można zarobić, no czemu nie, skoro wszyscy tak robią? I co to komu szkodzi, że moje dziecko pójdzie na imprezę halloweenową, co mu się stanie, przecież to tylko zabawa? A przecież do kościoła zawsze mogę pójść, jak przyjadę w odwiedziny do Polski. A tutaj… Tutaj to się ciężko pracuje. Tutaj się zarabia. Tutaj Anglia wita ze swoimi promocjami. A Polska, jak ta stara matka, która czeka na powrót swoich marnotrawnych dzieci, niech sobie tam zgnije ze swoją naiwną wiarą w „Bozię”. Nowoczesny Zachód Boga nie potrzebuje. Jeszcze.
Ludwika Kopytowska