Śmierć. Słowo, które nie przechodzi przez usta współczesnemu światu i grzęźnie w gardle ikonom popkultury. A święci? Nie mogli się jej doczekać.
Rybka wyrzucona z wody
Mówiła o sobie jestem „małym nic”. Śpiewała… unosząc się nad lipami. Żyła mimo poderżniętego gardła i przebitego na wylot serca. Widziała Ducha Świętego. Opisanie w kilku zdaniach absolutnie niezwykłego życiorysu Marii od Jezusa Ukrzyżowanego, zwanej Małą Arabką, jest niewykonalne i grozi skrótem myślowym w stylu szkolnego streszczenia „Władcy Pierścieni”: „Pewien hobbit musi wrzucić pierścień do pewnej dziury. Idzie w tym celu przez trzy kolejne tomy, aż w końcu mu się to udaje”. Życie palestyńskiej mniszki obfitowało w niezwykłe wydarzenia. Za murami spieczonego słońcem Karmelu w Betlejem mistyczka wołała: „Przyspiesz, przyspiesz, mój Boże, chwilę, w której pójdę do Ciebie. Nic mi się nie podoba na ziemi. Pospiesz, pospiesz, Panie! Na niczym mi teraz nie zależy. Ale jeśli będę żyć, to boję się, że się do czegoś przywiążę. Boję się samej siebie… O łaskawa śmierci, zwróć mnie szybko memu Umiłowanemu! Tak, jesteś łaskawa, uwalniasz z więzienia. Wyjść z ciemności i stanąć w świetle dnia. Ujrzę mojego Boga, Pan mi to obiecał”.
Innym razem karmelitanki usłyszały: „Jestem jak rybka wyrzucona z wody: otwiera i zamyka pyszczek, nie ma żadnej ulgi. A ja jestem jak ona: nie ma innej ulgi na ziemi, jak tylko wzdychać do ojczyzny. Cóż! Kiedy nadejdzie ten dzień? Bo tu, na ziemi, wszystko przemija jak błyskawica, jak kwiat polny (…) Panie, przyjdź, przyjdź na moje miejsce, a zobaczysz, czy to tak dobrze. Zamień się ze mną... Moje serce już nie może... I jak mam żyć?”. Ze świętą bezczelnością wołała: „Podnoszę głowę do Pana, a kiedy zobaczyłam, że nie odmawia mi niczego, mówię Mu: Panie, uczyń mi łaskę, zabierz mnie szybko!”.
Zmarła w wieku 33 lat. 26 sierpnia 1878 wyszeptała: „Mój Jezu, miłosierdzia!” i ucałowała krzyż. Tego ranka ludzie ujrzeli imponującą tęczę rozpiętą od miejsca, gdzie wschodziło słońce, aż do murów Karmelu.
Chcę być żerem dzikich zwierząt
Mógł ratować się ucieczką lub prosić o „łaskawe rozpatrzenie sprawy”. Proponowali mu to chrześcijanie, z którymi rozmawiał w czasie wędrówki do Wiecznego Miasta. Nie skorzystał z tej opcji. Święty Ignacy, biskup Antiochii, został skazany na śmierć przez pożarcie przez lwy na jednej z aren Rzymu (ok. 107 r.). W czasie ostatniej podróży w kolejnych portach pocieszał oczekujących na niego braci i stanowczo zabraniał im zwracania się do cesarza z prośbą o ułaskawienie. Do wspólnot chrześcijańskich napisał siedem jednoznacznych w wymowie listów. Nie owijał w bawełnę, ale strofował braci w ostrych słowach: „Niechaj więc nikt spośród was tu obecnych mi nie pomaga. Piszę bowiem do was żywy, pragnący umrzeć (…) Nie próbujcie mi dać nic więcej ponad to, aby krew moją wylano na ofiarę Bogu, dopóki ołtarz jest jeszcze gotowy” – pisał Ignacy Antiocheński. „Proście dla mnie jedynie o siłę wewnętrzną i zewnętrzną, abym nie tylko mówił, lecz również chciał, abym nie tylko nazywał się chrześcijaninem, lecz nim się również okazał. (…) Piszę do wszystkich Kościołów i wszystkim powtarzam, że ja umieram za Boga z własnej woli – jeśli tylko wy mi nie przeszkodzicie. Zaklinam was, nie bądźcie mi życzliwi nie w porę. Pozwólcie mi stać się żerem dzikich zwierząt, przez które mogę posiąść Boga. Pszenicą jestem Bożą, a zmielony zwierzęcymi zębami, okażę się czystym chlebem Chrystusa. Raczej zachęcajcie zwierzęta, aby stały się dla mnie grobem i nie pozostawiły nic z ciała mego, bo nie chciałbym po śmierci przyczynić komuś kłopotu. Obym mógł się radować zwierzętami, które dla mnie przygotowano! Pragnę, aby okazały się wobec mnie szybkie. Będę je nawet zachęcał, żeby mnie prędko pożarły, a nie zachowywały się tak jak wobec pewnych ludzi, których się bały i nawet nie tknęły. A jeśliby one ze złej woli nie zechciały, sam je zmuszę. Wybaczcie mi: ja wiem, co dla mnie korzystne”– podkreślał z naciskiem święty.
Siostra Śmierć
Na dziewięć lat przed śmiercią ojciec Pio przepowiedział, że umrze w wieku 82 lat. Nie pomylił się. Zmarł trzy miesiące po swoich 82. urodzinach. Gdy w 1959 roku nastąpiło uroczyste otwarcie nowego kościoła w San Giovanni Rotondo, kapucyn zapowiedział: „Umrę, kiedy poświęcą kryptę”. I rzeczywiście tak się stało. Pewnego razu towarzysz stygmatyka o. Romolo zapytał ojca Pio: „Czy boisz się śmierci?”. „Nie!” – brzmiała stanowcza odpowiedź. Gdy tuż przed śmiercią kapucyna rany stygmatów zaczynały się goić i ustawało krwawienie, zakonnik zażartował: „Urodziłem się chory, chory żyłem, ale przynajmniej umrę zdrowy”.
„Dla mnie żyć, to Chrystus, a umrzeć to zysk!” – powtarzał za św. Pawłem Stygmatyk z Pietrelciny. Gdybyśmy prześwietlili żywoty świętych, podobne deklaracje znaleźlibyśmy u wszystkich wyniesionych na ołtarze. Brat Albert (Adam Chmielowski) modlił się: „Jezu, dla Twej miłości gotów jestem na śmierć”. 20 grudnia 1916 roku przebywając na Kalatówkach u stóp Tatr, powiedział do zapłakanych sióstr: „Nie chcę wam sprawiać kłopotu chorobą. Pojadę do Krakowa i tam umrę”. Tak też zrobił. Zmarł w przytulisku dla mężczyzn w sam dzień Bożego Narodzenia.
„Naszym największym problemem nie jest to, jak przeżyć każdy następny dzień, ale jak odpłacić się Bogu” – nauczał Abraham Joshua Heschel, żydowski teolog i filozof. „Cóż oddam Panu za wszystko, co mi wyświadczył? Gdy życie jest odpowiedzią, śmierć staje się powrotem do domu. Dla człowieka pobożnego umrzeć to przywilej”. Często cytował chasydzkie powiedzenie: „Są trzy formy opłakiwania zmarłego, jedna doskonalsza od drugiej: łzy – ta stoi najniżej; milczenie – ta jest lepsza, i pieśń – ta jest najdoskonalsza”.
Marcin Jakimowicz