Ujawniony przez Światową Agencję Antydopingową „państwowy system nielegalnego dopingu” w rosyjskiej lekkiej atletyce pokazuje, że sport może być tak samo chory jak polityka.
Kontroler antydopingowy, który wychodzi ze swego pokoju hotelowego w Moskwie przez okno, by zmylić śledzących go panów w cywilu i dostarczyć podejrzane próbki do Szwajcarii; moskiewskie laboratorium antydopingowe na podsłuchu tajnych służb, agenci FSB (dawniej KGB) przebrani za inżynierów tego laboratorium… To nie scenariusz najnowszego „Bonda”, tylko banalna rzeczywistość rosyjskiego sportu. Międzynarodowy skandal wybuchł, gdy Światowa Agencja Antydopingowa (WADA) opublikowała raport o skali nielegalnego dopingu wśród rosyjskich lekkoatletów. „To wszystko nie miałoby miejsca bez wiedzy i cichej lub wyraźnej zgody władz państwowych” – mówił Richard Pound, szef komisji specjalnej WADA, dodając, że to najprawdopodobniej „spadek po epoce zimnej wojny”. Niecały rok przed igrzyskami olimpijskimi w Rio de Janeiro cała rosyjska federacja lekkoatletyczna może zostać odsunięta od zawodów międzynarodowych. Skojarzenie było niemal automatyczne: jak za dawnych lat istnienia bloku państw socjalistycznych, jak w NRD i ZSRR w latach 80. ub. wieku, w Rosji funkcjonuje państwowa organizacja nielegalnego dopingu, która ma dbać o dobre wyniki sportowe. Owe wyniki, pojęte jako „obowiązek patriotyczny”, miały z kolei poprawiać wizerunek międzynarodowy i dumę narodową, na czym korzystała władza, medialnie ozłocona medalami sportowców. W innych krajach sportowcy są „sprywatyzowani” przez sponsorów oczekujących dobrej reklamy, więc afery dopingowe nie mają rozmiarów skandalu politycznego.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jerzy Szygiel