W Polsce żyją tysiące rodzin, którym komuniści odebrali dorobek całego życia. Gdzie bylibyśmy, gdyby Jabłkowskim, Chmielewskim czy Błaszczakom pozwolono działać?
14.11.2015 09:00 GOSC.PL
Czym wyróżniał się komunizm? Likwidacją demokracji parlamentarnej? Na pewno nie – przecież to tak naprawdę wynalazek ostatnich, powiedzmy, dwustu lat (nie licząc wyjątków), zresztą zanim środkowo-wschodnia Europa zmieniła się w smętne demoludy, tuż przed wojną cały kontynent usiany był mniejszymi i większymi autokracjami, Polska zaś nie była wyjątkiem. Mordowanie przeciwników politycznych? Historia, niestety, stara jak świat. To może walka z Kościołem? Biorąc pod uwagę to, że nasza wspólnota wiary zroszona jest krwią męczenników, komuniści nie byli w tym zakresie oryginalni.
Gdy myślę o autorskim wkładzie realnego socjalizmu w powszechną historię zła, przychodzi mi do głowy walka z ludzkim działaniem. Nigdy wcześniej programowo nie dążono do podporządkowania inicjatywy państwu, nigdy wcześniej z takim przekonaniem nie niszczono owoców ciężkiej pracy milionów ludzi, tylko dlatego, że odważyli się działać na własną rękę. Nacjonalizacje, kolektywizacja wsi, wreszcie „bitwa o handel” – to objawy tego samego zjawiska.
Pięść się zaciska, gdy słucha się historii rodzin, które jednego dnia – gdzieś w latach 40. czy 50. XX wieku – potraciły dorobek całego życia i podstawy materialnej egzystencji. Jabłkowskich z Warszawy, których babcia czy prababcia jeszcze prowadziła mały sklepik, by z biegiem lat jej potomkowie wybudowali ekskluzywny dom towarowy w centrum stolicy. Błaszczaków ze Starej Miłosny, którzy dzięki sukcesowi swej piekarni na rok przed wojną zaczęli budowę własnej kamienicy i nowoczesnego zakładu w Wawrze. Chmielewskich z Lublina, do których cukierni jako młoda tancerka przychodziła Hanka Ordonówna. Nagle, w mrocznych czasach stalinizmu-bierutyzmu, urzędnicy przyszli do nich i kazali się wynosić, ustalając nad ich miejscami pracy własny zarząd.
Po 1989 roku część z nich odzyskała swoją własność i stara się robić z niej pożytek. O tym, że takie tragedie potrafią kończyć się happy endem, piszę w nowym „Gościu Niedzielnym” w artykule „Rodzina to marka”. To cieszy, ale jednocześnie człowieka ogarnia wściekłość, gdy myśli, gdzie ci ludzie byliby dziś, gdyby często wieloletnia tradycja ich rodzinnych firm nie została nagle i brutalnie przerwana. I że w Polsce mieszkają tysiące takich, którzy nigdy się sprawiedliwości nie doczekali – choćby dlatego, że nasz kraj jest jedynym spośród demoludów, w którym nie uchwalono ustawy reprywatyzacyjnej. Komuna ze swoim oryginalnym wkładem w dzieje ludzkości pozostawiła wyrwę, którą z trudem zakopujemy.
Stefan Sękowski