Dzięki misjonarzom przyleciał z Boliwii, by w Polsce szukać pomocy medycznej.
W dolnośląskim Wleniu zamieszkał José Antonio, Boliwijczyk. Nie na długo. Raptem do połowy listopada. Przyjechał tutaj na dwa miesiące, żeby dać sobie i lekarzom w Polsce szansę na nazwanie choroby, która od dzieciństwa utrudnia mu życie.
W trwającym właśnie Tygodniu Miłosierdzia warto podkreślić, że jest to jeden z setek tysięcy przypadków pomocy, jaka dzieje się za przyczyną polskich misjonarzy i misjonarek. Oczywiście, zdecydowana większość nie jest tak spektakularna jak ten przypadek. Misjonarze zazwyczaj pomagają na miejscu, gdzie pracują - prowadzą szkoły, przychodnie, szpitale, domy opieki, przedszkola.
Ale są też i takie przypadki, jak José Antonia z Boliwii, jednego z najbiedniejszych krajów Ameryki Południowej.
- Nieraz mówiłem ludziom na kazaniach, że gdybym był niewierzący, pomyślałbym, że to przypadek, w jaki sposób Pan Bóg pokierował nasze losy - mówi ks. Mariusz Godek, prezbiter diecezji legnickiej, który od prawie dekady pracuje w Boliwii, w diecezji Santa Cruz de la Sierra. - Po którejś Mszy św. w kościele podeszło do mnie dwóch naszych rodaków, którzy powiedzieli, że ich życzeniem, potrzebą serca jest zasponsorowanie biletu dla jednego młodego człowieka, który jest chory, a który w Polsce mógłby się leczyć - opowiada kapłan.
Wybór padł na 24-letniego chłopaka z Santa Cruz. - Dwa lata temu pochowałem jego mamę. Na jego barkach pozostała 10-osobowa rodzina, którą on teraz musi utrzymywać. Od młodości ma jakąś chorobę, której tamtejsi lekarze nie potrafią zdiagnozować. W wieku kilkunastu lat nawet w ogóle nie mógł się poruszać. Nawet teraz ma problemy z chodzeniem - mówi ks. Mariusz Godek.
Nie ma co ukrywać, że podczas naszej porannej rozmowy José był nieco zaspany. - Ciągle czuję ciężar zmiany czasu. Nadal jest ciężko - śmieje się chłopak. - Gdy byłem mały, nie myślałem nigdy, że przyjdzie mi lecieć do Europy. Najbardziej marzyłem, żeby wyjechać do innego państwa w Ameryce Południowej. O, chociażby do Brazylii - mówi José Antonio.
W Polsce będzie tylko do połowy listopada. Bo, niestety, tylko na tyle wystarczy pieniędzy. Czy będzie to pierwsza i zarazem ostatnia wizyta, czy też będą potrzebne kolejne - na razie nie wiemy. To zależy od wyników badań i ewentualnej diagnozy lekarskiej. Z resztą José nie tylko od tego uzależnia swoje leczenie.
- Bardzo podoba mi się Polska, ale tam zostawiłem pewne pilne sprawy. Jak chociażby rodzinę i obietnice, które złożyłem umierającej mamie. Chodzi o zajęcie się moją rodziną. Trzeba ją utrzymać - mówi młodzieniec.
Ks. Mariusz wskazuje, że taki przypadek sprawowania opieki takiego młodego człowieka nad rodziną nie jest wcale sytuacją niecodzienną w Ameryce Południowej.
- Często z powodów losowych to młodzi przejmują odpowiedzialność. Ale należy na to patrzeć przez miejscowy pryzmat. Tam żadne lekcje przysposobienia do życia w rodzinie nie są potrzebne. Bo gdy się widzi 5- czy 7-letnią dziewczynkę, która nad rzeką pierze ubrania całej rodzinie albo opiekuje się rocznym braciszkiem, to to przygotowuje lepiej niż jakakolwiek lekcja. Jest to, oczywiście, częściowo podyktowane biedą, ale jest różnica między naszymi rodzinami a ich. To są tzw. ludzie południa. Oni „mają czas”. Nas to denerwuje, ale to przekłada się np. na to, że oni potrafią siedzieć godzinami i rozmawiać, mówić sobie o wszystkich sprawach, nawet takich, o których my byśmy mogli powiedzieć, że są sprawą prywatną - tłumaczy misjonarz.
Gdyby ktoś zechciał pomóc młodemu Boliwijczykowi, może skontaktować się z ks. Mariuszem Godkiem (tel. 532 233 746).
Jędrzej Rams