Polska muzyka rozrywkowa nie odnosi sukcesów za granicą. Artystów z kręgów rocka i popu, którzy zdobyli popularność na świecie, jest niewielu. Zupełnie inaczej jest z naszą sceną jazzową, od dawna cieszącą się uznaniem w całej Europie.
Słowo „jazz” pierwszy raz pojawiło się na polskiej płycie dokładnie w 1923 r., przy okazji nagrania fokstrota „Madame Cyklon”. Utwór wydany przez „Syrena Record” nie był co prawda stricte jazzowy, ale można w nim było usłyszeć pierwsze inspiracje tym gatunkiem. Dwa lata później zaczęła działać, wzorowana na twórczości popularnego amerykańskiego muzyka Paula Whitemana, orkiestra taneczno-jazzowa Artura Golda i Jerzego Petersburskiego. Z biegiem czasu powstawały kolejne zespoły, a w latach 30., za sprawą transmisji koncertów w Polskim Radiu, moda na jazz zapanowała nad Wisłą na dobre. W tamtym czasie działalność rodzimych artystów polegała głównie na kopiowaniu zachodnich wzorców, o własnym stylu jeszcze nie mogło być mowy. Po wojnie nastąpił okres katakumbowego jazzu, który, podobnie jak w latach 80. punkrock, był wyrazem buntu przeciwko systemowi komunistycznemu. Jego granie było oficjalnie zakazane. Koncerty odbywały się w prywatnych mieszkaniach, a o dużych scenach w publicznych instytucjach kultury można było najwyżej pomarzyć. W tych trudnych warunkach rozpoczynał swoją działalność zespół Melomani, w którym rozwijali skrzydła tacy muzycy jak Andrzej Kurylewicz, Zbigniew Namysłowski oraz Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, późniejszy kompozytor muzyki do filmów „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”, „Nie lubię poniedziałku” i „Poszukiwany, poszukiwana”. Na koncertach jazzowych bywali jednak tylko wtajemniczeni – cenzura uniemożliwiała wejście jazzu do oficjalnego obiegu.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Kalbarczyk