To już kolejny turystyczny raj, który w tym roku znalazł się na celowniku terrorystów. Krwawy zamach bombowy w stolicy Tajlandii błyskawicznie wystraszył tysiące przyjezdnych.
Hinduistyczna świątynia Erawan poświęcona Brahmie – bogu stworzenia – to jeden z bardziej popularnych zabytków w Bangkoku. Nieprzypadkowo więc właśnie w tym miejscu 17 sierpnia nastąpił atak. W wyniku wybuchu bomby zginęły 22 osoby, w tym 9 obcokrajowców, a ponad 120 osób zostało rannych. Wydarzenia w stolicy zgodnie z przypuszczeniami zadały bolesny cios miejscowemu sektorowi turystycznemu, który wytwarza aż jedną dziesiątą produktu krajowego brutto. Touroperatorzy w Chinach i Singapurze, skąd pochodziły ofiary, już odwołali wszystkie wycieczki. Tajlandię pospiesznie opuszczają też zachodni turyści. Scenariusz jest niepokojąco podobny do wydarzeń w Tunezji i Egipcie. To próba destabilizacji kraju przez uderzenie w najważniejszą gałąź gospodarki. Zamach w Tajlandii różni się jednak od wariantu północnoafrykańskiego istotnym szczegółem. Nikt nie wziął na siebie odpowiedzialności za akt terroru. Jedynym tropem w sprawie są ujęcia z miejskiego monitoringu, przedstawiające mężczyznę w żółtym podkoszulku, który zostawił przed świątynią plecak, a następnie pospiesznie się oddalił. Przedłużająca się niewiedza na temat sprawców ataku prowokuje wiele teorii. O dokonanie zamachu oskarżani są zarówno islamscy radykałowie, chińscy Ujgurzy, jak i miejscowe ugrupowania antyrządowe, gdyż Tajlandia już od prawie dekady pogrążona jest w głębokim kryzysie politycznym.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Legutko