– Malarstwo jest zazdrosne – mówi Jacek Łydżba. – Jeśli będziesz zajmować się czymś na boku, albo jesteś nieszczery w tym, co malujesz, to sztuka cię ukarze i odrzuci.
Po przywitaniu nie zachęca nas do oglądania obrazów, ale zaprasza do stołu. – Teraz woda jest najważniejsza – mówi. – Bo na dworze upał. – Dla Pana ważniejsze jest życie, nie sztuka? – prowokuję. – Goście przyjechali, to trzeba ich przyjąć – odpowiada z rozbrajającym uśmiechem. 8-letnia córka Kaja towarzyszy nam przy stole. 20-letnia Karolina jeszcze śpi, bo przecież są wakacje. – Córki pomagają mi trzymać w ryzach mój egotyzm – przyznaje Jacek Łydżba. – Kiedy miałem dwadzieścia parę lat, uważałem, że nie mogę założyć rodziny. Nie wyobrażałem sobie, że znajdę czas na coś więcej niż malowanie. Kiedy zostałem mężem i ojcem, dziwiłem się, jak mogłem tak myśleć. Moje dzieci sprowadzają mnie na ziemię, pokazując, że istnieje też normalny świat. Nie bałem się ich kąpać, przewijać, karmić, chodzić z nimi na spacery, przywozić i odwozić ze szkoły. Zajmowanie się nimi to inspiracja do malowania. Na jego obrazach można rozpoznać żonę, córki, ich przyjaciółki, namalowane charakterystycznymi, dającymi światło kolorami. Sprawiają wrażenie, jakby artysta pędzel maczał nie w miseczkach z farbami, ale zanurzał go w świeżo przekrojonych owocach. W swoim domu w Częstochowie, w salonie sąsiadującym z pracownią, częstuje nas właśnie owocami, które też uwiecznia na płótnach. Kiedy pytam, z którym z ważnych dla siebie malarzy chciałby uciąć sobie pogawędkę, odpowiada, że z Rembrandtem. – Na początku malował mnóstwo szczegółów, a jego ostatnie płótna były coraz bardziej z nich wyczyszczone – motywuje. – Pod koniec życia zostawiał na nich tylko jeden element na pierwszym planie. Ja też uważam, że sztuka polega na umiejętności eliminacji. Nie powinna być rozgadana, ale zwracać uwagę na to, co najistotniejsze.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych