Czy ciężkie krzywdzenie ludzi da się przedstawić jako czułą nad nimi opiekę? Ależ oczywiście.
15.07.2015 14:10 GOSC.PL
W portalu Tomasza Lisa natemat.pl pojawił się tekst zatytułowany: „W Polsce kłótnia o in vitro, a w Hiszpanii grają dla embrionów... koncerty”. A poniżej dowiadujemy się, że popularny hiszpański piosenkarz wchodzi „do pomieszczenia z dziesiątkami inkubatorów”, gdzie gra na gitarze i śpiewa „serenady dla 380 embrionów”.
I dalej w tym guście, np. sugestia, że tam embriony mają „tak, jak w brzuchu mamy”. W klinice są napisy: „Nasze zarodki to nasi najmniejsi pacjenci, którymi zajmujemy się najlepiej, jak potrafimy”, a na „inkubatorach” są naklejki z rysunkami, zaś sale „przypominają pokoje dziecięce”.
Proszę bardzo: tak się robi propagandę! Co z tego, że przy in vitro najmłodsi ludzie giną lub są uwięzieni w kubłach i mrożeni aż w większości i tak prawdopodobnie zginą? Nazwijmy te kubły inkubatorami! Czy to nie piękny pomysł? Inkubator to według słownika, „miejsce, w którym istnieją szczególnie dogodne warunki do rozwoju czegoś”. A wiadomo, że nigdzie się człowiek tak dobrze nie rozwija jak w ciekłym azocie. A niech mu jeszcze zagra znany artysta, no ludzie – czy gdzieś mu będzie lepiej? Opowiedzmy jeszcze o kolorowych pomieszczeniach, o troskliwym personelu, ple, ple, ple, i zestawmy to wszystko z polskimi kłótnikami. I już mamy piękny efekt: Tam się troszczą, tam dbają, grają i śpiewają, a u nas się kłócą. Nawet nie wiadomo czemu i o co, bo in vitro to przecież sama radość, samo dobro.
No właśnie że nie dobro. Można się gimnastykować na wszystkie strony, można ciężkie więzienie obsadzić na zewnątrz kwiatami, można karcery nazwać pokojami sanatoryjnymi, a na zewnętrznej stronie murów namalować uśmiechnięte buźki i opatrzyć je napisami: „Kochamy naszych miłych gości”. Ale to i tak w niczym nie zmieni prawdy. A prawda jest taka, że w procedurze zapłodnienia pozaustrojowego jedni ludzie innych ludzi traktują jak rezerwuar niewolników, jak własne prawo i środek do osiągnięcia „spełnienia”. I robią z nimi co chcą.
In vitro to duży biznes finansowy – to dlatego macherzy od tego interesu stają na głowie, żeby potencjalnym klientom uśpić sumienie dyrdymałami o śpiewaniu i inkubatorach. Ale to jeszcze większy biznes polityczny – to dlatego nasza władza od ośmiu lat grała tym tematem, wyciągając go w chwilach trudnych i utrącając nim swoich oponentów – a potem sprawę odkładając do następnego razu. Gdy zaś następny raz okazał się chwilą krytyczną, władza (już prawie) dała ludowi in vitro niczym dar i dowód własnej dobroci. A wciąż wierne władzy media prześcigają się w udowadnianiu, jak wielki to dar i jaka w tym wszystkim korzyść dla społeczeństwa. Jest to też ustawianie się pod przewidywaną zmianę władzy – aby ją jak najszybciej odzyskać. Dlatego chodzi o to, żeby ustawa została domknięta jeszcze teraz, przed wyborami. Dzięki temu następców u steru, jeśli zechcą zmienić tę ustawę, łatwo będzie przedstawić jako tych, którzy zabierają. Bo zabrać to dużo gorzej niż nie dać.
Ostatnio jednak to straszenie przeciwnikami in vitro nieszczególnie ludzi przejęło, co widać było po wyborach prezydenckich. Nie pomogło wykrzykiwanie „średniowiecze! średniowiecze!”, więc może nie pomóc też propaganda przypominająca sadzenie kwiatków wokół miejsca kaźni.
A przy okazji: Skoro te embriony to takie zlepki komórek, to dlaczego im gracie na gitarze? I dlaczego robią to popularni artyści?
Franciszek Kucharczak