Pożyczenie Grecji kolejnej transzy euro tylko odwlecze katastrofę. Konieczne jest częściowe umorzenie jej długów.
23.06.2015 12:11 GOSC.PL
Zgodnie z przewidywaniami, poniedziałkowy szczyt państw strefy euro nie zakończył się sukcesem. Ministrowie nie doszli do porozumienia, jeśli chodzi o uwolnienie kolejnej transzy pomocowej dla Grecji. A czas nagli: jeśli do 30 czerwca Grecja nie dostanie pieniędzy, nie będzie mogła spłacić części długu Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu. To będzie oznaczać ogłoszenie bankructwa kraju i potencjalnie jego wyjście ze strefy euro.
Powiedzmy to jasno: Grecja w ogóle nie powinna była znaleźć się w strefie euro. Od początku była najsłabszym ogniwem monetarnego sojuszu opierającego się na ideologiczno-politycznych, nie zaś ekonomicznych przesłankach. Euro przyjęła dzięki fałszowaniu wskaźników, o czym biurokraci z Brukseli doskonale wiedzieli. W ogóle sama strefa euro, grupująca państwa o tak zróżnicowanej sile gospodarczej, prędzej czy później musiała wejść w kryzys. W efekcie – wbrew europejskim traktatom – Unia Europejska stała się unią transferową, która pompuje do państw takich jak Grecja pieniądze z państw mających się lepiej, i to tylko po to, by ta mogła spłacać swoje wciąż rosnące długi. Bo warto pamiętać, że mimo wprowadzanych „radykalnych reform” i „drastycznych cięć” dług Grecji rośnie, zamiast spadać.
Od kiedy w Atenach rządy objęła egzotyczna koalicja radykalnej lewicy i narodowych konserwatystów, Unii rozmawia się z Grecją jakoś trudniej. Wynika to z fundamentalnych różnic w podejściu: nowy premier Grecji Alexis Tsipras, kierując się skrajnie lewicową ideologią uważa, że winę za cały kryzys ponosi Unia i międzynarodowa finansjera – i to ona powinna sfinansować terapię poprzez umorzenie długów. Angela Merkel i jej koledzy uważają z kolei, że każdy powinien płacić swoje rachunki, a Grecja przede wszystkim winna przeprowadzać reformy strukturalne, które radykalnie odchudzą sektor publiczny i ukrócą transfery socjalne. Przy czym warto pamiętać, że „zdecydowane oszczędności" oznaczają np. cięcia wydatków na leki ratujące życie do szpitali.
Choć realizacja skrajnie lewicowej utopii, jaką proponuje Syriza premiera Tsiprasa, byłaby dla Hellady szkodliwa, nie dziwię się, że szef ateńskiego rządu nie chce brać udziału w biegnącej już kilka lat sztafecie polityków zgadzających się na kolejne cięcia, których końca nie widać. Grecy, którym mrzonki o państwie urzędniczo-opiekuńczym na kredyt walą się na głowę, muszą dostać z Brukseli jasny sygnał, że zmiany prowadzą do spłaty kredytów, a nie tylko do transferu pieniędzy podatników do banków. Proponując ukrócenie przechodzenia setek tysięcy osób na wcześniejsze emerytury, a także sugerując możliwość podniesienia podatku VAT dał do zrozumienia, że jest otwarty na negocjacje. Ale ze strony wierzycieli (obecnie większość długu należy do państw strefy euro) muszą także wyjść realistyczne propozycje – a tą byłoby obecnie jedynie umorzenie znacznej części długów Grecji. Bo te, dziś sięgające ponad 180 proc. rocznego PKB tego kraju, są niespłacalne. Wypłacenie kolejnej transzy pomocowej (czyli tak naprawdę pożyczenie kolejnych sum) bez zdecydowanych zmian w relacjach między Grecją a jej wierzycielami (głównie państwami strefy euro, ale i np. MFW) tylko odwlecze problem w czasie.
Z gospodarczego punktu widzenia wyjście Grecji ze strefy euro nie byłoby katastrofą, niemniej groziłoby politycznym dryfem Aten w kierunku Moskwy. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że w Grecji narasta niechęć do Brukseli (a zwłaszcza Berlina) – i odmowa kooperacji ze strony UE podważyłoby poczucie, że wybierając Zachód zamiast Wschodu ojczyzna filozofii podjęła słuszną decyzję. Dlatego lepiej rozmontować projekt euro na spokojnie, niż ratować go za wszelką cenę, wypychając co słabszych członków za burtę.
Stefan Sękowski