Wielką zaletą demokracji jest także to, że obywatele mają prawo na urząd prezydenta wybrać wierzącego i praktykującego katolika.
Wybory prezydenckie przypomniały znaną opinię W. Churchilla o demokracji – „najgorszej formie rządu, jeśli nie liczyć wszystkich innych form, których próbowano od czasu do czasu”. Z jednej strony poznaliśmy rozlicznych komentatorów, publicystów i polityków „obozu władzy” (jak nazwał swoje środowisko B. Komorowski) straszących Polaków gówniarzami, frustratami, szaleńcami, ślepcami, radykałami, średniowieczem, którym władzy oddać nie można. „Swoich” wyborców nazywali „racjonalnymi”, zaś wyborców opozycji – „radykałami”. Tuż po wyborach usłyszeliśmy, że zwolennicy urzędującego prezydenta to „pospolite ruszenie w obronie wolności”. Pięknych słów o wolności padło wiele, ale akceptacji dla fundamentu demokracji – egalitarnego etosu i wartości wspólnoty – w nich nie dostrzegłam. Odniosłam wrażenie, że dla „obozu władzy” demokracja to procedura, dzięki której społeczeństwo powinno wybrać rządzących na kolejną kadencję. Zakładając poczytalność i inteligencję tego środowiska, mam wrażenie, że nie do końca zrozumieli jej zasady.
Na portalu money.pl kampanii wyborczej towarzyszył tekst pt. „Demokracja to kosztowna zabawa. Ile kosztują wybory”. Niby drobiazg, ale znaczący, bo buduje atmosferę lekceważenia dla wyborów i sensu demokracji. A ta nie jest „kosztowną zabawą”, lecz bardzo trudnym, ale najlepszym ze znanych sposobów wyłaniania, sprawowania, kontrolowania i odwoływania władzy. To dzięki niej obywatele pilnują rządzących, by rozważnie, oszczędnie i uczciwie gospodarowali budżetem państwa.
Tak, demokracja „kosztuje”, ale jej brak kosztuje znacznie więcej. W systemach autokratycznych i oligarchicznych zmianę władzy zbyt często poprzedza krew na ulicach. Tak było w PRL i całkiem niedawno na Ukrainie. Wydarzenia na Majdanie i wschodzie kraju boleśnie przypomniały, ile „kosztuje” zmiana prezydenta, gdy obywatele odkrywają, że byli przez niego oszukiwani obietnicami podpisania umowy stowarzyszeniowej z UE i próbują to zmienić. Demokracja – ten najgorszy z systemów – wypada zdecydowanie „taniej”. Wybory prezydenckie w 2015 roku przypomniały, że warto cierpliwie i konsekwentnie budować demokratyczne instytucje, procedury, zasady i mechanizmy, dzięki którym opozycja, eksperci, dziennikarze, media zależne i niezależne, opinia publiczna, antykorupcyjne służby, prokuratura i wymiar sprawiedliwości kontrolują rządzących tak jak zwykłych obywateli. Zobaczyliśmy w ich trakcie także nieco zabawne oblicze demokracji, gdy urzędujący od 5 lat prezydent zmieniał z dnia na dzień poglądy w ważnych sprawach, tylko dlatego że przegrał pierwsze starcie. Ale wyborcy, którym „rzucił” przed drugą turą nie tylko referendum w sprawie JOW, likwidację finansowania partii z budżetu, obniżenie wieku emerytalnego, lecz także miejsca pracy dla młodych dofinansowane z budżetu, i tak wybrali kontrkandydata. Demokracja wygrała. Sceptycy zaprotestują i powiedzą – przecież nowy prezydent może okazać się dokładnie tak samo „niekontrolowany” jak poprzedni. I tak, i nie. Jeśli zrozumiał mechanizm, który wyniósł go do władzy, będzie musiał działać inaczej, nie tylko dlatego że obiecał zmianę. Ważniejsze, że poznał siłę obywateli – wyborców, którzy coraz lepiej odróżniają słowa od czynów. I wie, że jego prezydentura będzie na bieżąco oceniana przez polityków, media, ekspertów oraz wszystkie środowiska, które popierały B. Komorowskiego. Oby robiły to uczciwie, bo przebieg kampanii pokazał, że są nie tylko liczne, znaczące i przygotowane do roli opozycji, lecz także skrajnie stronnicze.
Komentatorzy straszą, że młodzi, „antysystemowi” wyborcy domagają się zmiany „wszystkiego”. Mam nadzieję, że nie dotyczy to demokracji, bo ci sami młodzi chętnie migrują za pracą do państw, których scena polityczna jest – jakoby systemowo – zabetonowana, jak w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy Niemczech. Co więcej, to oni w dużej mierze zadecydowali o wyborze Andrzeja Dudy na urząd prezydenta. Głosowało na niego (przy wyższej frekwencji! ) 59,4 proc. wyborców P. Kukiza, większość, bo 59,9 proc. wyborców, w wieku od 18 do 29 lat oraz 63,8 proc. uczniów i studentów. Najwyraźniej dostrzegli, że nie trzeba być „antysystemowym”, by zmieniać i naprawiać polskie państwo, kondycję demokracji oraz politykę gospodarczą, zagraniczną i społeczną.
Po wyborze Andrzej Duda wygłosił krótkie i wierne demokratycznym zasadom przemówienie. Podziękował B. Komorowskiemu za rywalizację, potem – wszystkim (!) wyborcom, którzy zagłosowali na swojego (!) kandydata oraz – rzecz jasna, także tym, którzy go poparli. Obiecał, że „drzwi Pałacu będą otwarte dla inicjatyw, z którymi się zgadzam i dla takich, co do których będę miał wątpliwości”. I dodał: „Głęboko wierzę, że jesteśmy w stanie odbudować wspólnotę; w demokracji różnimy się w poglądach, jednak wspólnotę buduje wzajemny szacunek i, daj Boże, życzliwość”. Pierwszego dnia po wyborach pojechał do Krakowa i na Wawelu złożył hołd tragicznie zmarłemu prezydentowi RP Lechowi Kaczyńskiemu, przy którym, jak powiedział, uczył się etosu prezydenta i godności urzędu. Potem odwiedził Jasną Górę, by podziękować Matce Najświętszej za te wszystkie siły, które mu dała, wyrazić wdzięczność tym, którzy się za niego tutaj modlili oraz pomodlić się za ojczyznę i naród. Wielką zaletą demokracji jest także to, że obywatele mają prawo na urząd prezydenta wybrać wierzącego i praktykującego katolika.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Fedyszak-Radziejowska