W kampanii Polacy zobaczyli zupełnie innego prezydenta niż ten, który rządził przez 5 lat.
Kazimierz Wielki zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną. Bronisław Komorowski chciał przejść do historii podobnym wyczynem: jako prezydent dysponujący stosunkowo ograniczonymi uprawnieniami w zaledwie 10 dni między pierwszą a drugą turą usiłował naprawić większość naszych bolączek. Zaczynał kampanię jako „strażnik żyrandola” i „notariusz rządów PO–PSL”, a zakończył ją nieomal jak dyktator zarządzający za pomocą dekretów. Po reelekcję startował konserwatysta zamknięty w pałacu, do mety dotarł radykał walczący o wolność wyboru dla nastolatek. W poniedziałek zmiana konstytucji, we wtorek wniosek w sprawie referendum, w środę pieniądze na 100 tys. miejsc pracy. Potem już poszło „z górki”: nowe propozycje w sprawie podatków, emerytur, uregulowanie kwestii obrotu polską ziemią, a nawet przekonanie prezydenta Ukrainy, by usunął sporne wątki w ustawie dotyczącej UPA. Tempo zmian, jakie na te dwa tygodnie narzucił prezydent, tak skrajnie kontrastowało z jego dotychczasowym stylem sprawowania tego urzędu, że wprawiło w konfuzję nawet wielu jego dotychczasowych stronników.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Piotr Legutko