Po ks. Janie Twardowskim nie zostały tylko „buty i telefon głuchy”. Ale wiersze, które nie pozwalają mu umrzeć.
Mówił o sobie skromnie „ksiądz piszący wiersze”. Notował je na marginesie kapłańskiego życia, w konfesjonale, a także między odwiedzinami czytelników i przyjaciół. Ostatni podyktował towarzyszącemu mu bratu Marianowi w środę 18 stycznia 2006 roku o 4.30 rano w dniu swojej śmierci w sali 106 szpitala na Banacha w Warszawie. O 9.30 z trudem przepisał go falującymi na kartce literkami: „Zamiast śmierci/ racz z uśmiechem przyjąć Panie/ pod Twe stopy/ życie moje/ jak różaniec/”. Różańców miał wiele i lubił je odmawiać, szybko przesuwając paciorki. Tak szybko upłynęło też jego 91-letnie życie. Kiedy jako studentka śląskiej polonistyki odwiedzałam go z koleżankami w zakrystii kościoła ss. wizytek w Warszawie, nieraz rozmawialiśmy o pisaniu. Kiedyś przyznał, że uwielbia posługiwać się paradoksem takim jak w kolędzie Karpińskiego: „Bóg się rodzi, moc truchleje”. „To mój najlepszy wiersz, bo jest w tym dowcip. To taki Karpiński na łożu śmierci” – takim komentarzem kazał opatrzyć swój ostatni tekst, który nazwał „wierszem dla Jezusa”. Napisał go prawie w agonii, pokonując ból i strach, między westchnieniami „Jezu, ufam Tobie”, potwierdzając, jak bardzo potrzebne były mu wiersze nie tylko w życiu, ale i w godzinie śmierci.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych