Jeszcze obejrzę tę jedną debatę, może wreszcie będzie sensowna. Niestety kandydaci nie odpowiadali na pytania i atakowali siebie nawzajem. Dlaczego wyszło jak zwykle?
18.05.2015 10:33 GOSC.PL
Wiesz, że nie powinieneś, że to ci szkodzi, a w najlepszym wypadku nie przynosi korzyści. Ale spróbujesz, jeszcze ten jeden ostatni raz, z podświadomą nadzieją, że papieros czy kieliszek wódki okaże się panaceum na Twoje problemy, w dodatku smacznym.
Piszę nie o ciężkim losie człowieka na odwyku, ale o oglądaniu niedzielnej debaty wyborczej. Bo przecież wiedząc, jak w programach publicystycznych radzą sobie polscy politycy, spodziewałem się, że Bronisław Komorowski i Andrzej Duda nie będą odpowiadać na pytania, a jeśli już, to ogólnikowo będą serwować banały. Że gdy dziennikarze zapytają się ich, jak Polska powinna dążyć do odgrywania roli regionalnego lidera, będą pełnym przekonania o swej mądrości głosie mówić, że powinna – zamiast tłumaczyć, jak to zrobić. Że będą żonglować liczbami nie mającymi pokrycia w faktach, jak Bronisław Komorowski zarzucający Andrzejowi Dudzie, że jego program będzie kosztować budżet Polski ok. ćwierć biliona złotych (w rzeczywistości dość populistyczny program kandydata PiS byłby bardzo drogi, ale jego realizacja wyniosłaby znacznie mniej, niż twierdzi prezydent – Money.pl szacuje, że ok. 80 mld złotych), lub (jak twierdzi serwis Demagog.org.pl) manipulujący widzami, gdy mówił o 500 tys. Polaków wyjeżdżających za granicę za rządów PiS. Że bardzo długi czas, dany na odpowiedź na pytanie konkurenta wykorzystają nie na dokładne wyjaśnienie swego stanowiska, ale na pływanie wokół tematu i atakowanie przeciwnika – jak robił to Andrzej Duda, nie potrafiący wytłumaczyć, jak to się stało, że w ciągu roku zmienił zdanie w sprawie Wspólnej Polityki Rolnej i limitów emisji gazów cieplarnianych. I że jak zwykle, uczestnicy debaty będą chcieli, by zdominowały ją takie kwestie jak in vitro, czy zupełnie niepotrzebnie poruszony przez Andrzeja Dudę temat stosunku Polaków do Holocaustu. To wszystko można było przewidzieć łącznie z tym, że najważniejszym elementem dyskusji będzie straszenie wyborców strasznym losem, jaki czeka nas po zwycięstwie „tego drugiego”.
A jednak po raz kolejny zaciągnąłem się „gazem z konferencyjnych sal”, jak śpiewał zespół Deuter, po raz kolejny połknąłem gorzką telewizyjną „setkę” rozciągniętą na ponad półtorej godziny. Dziś w ten piękny, choć nieco zimny poniedziałkowy poranek, pytam sam siebie: po co mi to było? Bo po co było kandydatom, to wiadomo: dziś są na językach, wszyscy zastanawiają się, kto lepiej wypadł, kto był bardziej sztywny (Andrzej Duda), lub, jak nie omieszkał zauważyć Andrzej Stankiewicz z „Rzeczpospolitej”, kto „miał źle skrojony garnitur, w niektórych ujęciach było widać, że tonie w zbyt obszernej marynarce” (Bronisław Komorowski). Po co dyżurnym komentatorom w TV też - mogą się pochwalić swoimi zdolnościami jasnowidztwa w zakresie słupków sondażowych, ewentualnie dać upust swoich politycznym sympatiom/antypatiom. A wyborcom? Jeśli komuś ta debata pomogła w dokonaniu wyboru, ręka w górę. Ja miałem poczucie uczestnictwa w jałowym przedstawieniu.
Stefan Sękowski