Od ponad miesiąca Republiką Południowej Afryki wstrząsają rozruchy, których ofiarami padają imigranci.
Biały dzień. Kilku mężczyzn otacza sklepikarza Emmanuela Sithole, imigranta z Mozambiku. Trzymają w dłoniach noże, jeden ma klucz francuski, inny podchodzi ze szpadlem. W tle widać obserwujących scenę mieszkańców Alexandry, wielkiego przedmieścia Johannesburga, największego miasta kraju. Napastnicy nie widzą fotoreportera tygodnika „Sunday Times” Jamesa Oatwaya, który zaczyna wypełniać kadry swego aparatu. Na pierwszym widać, jak jeden z mężczyzn unosi nóż, na następnych ofiara już jest na ziemi, próbuje osłaniać się rękami. Okłada go właściciel klucza francuskiego, podczas gdy drugi nożownik czeka na swoją kolej. Po kilkunastu następnych sekundach mężczyźni zauważają fotografa z towarzyszącym mu dziennikarzem, uciekają. Oatway pochyla się nad leżącym Mozambijczykiem, który próbuje czołgać się wzdłuż rynsztoku, krwawi. Jeszcze kilka zdjęć rannego i dziennikarze wzywają pomocy, w końcu sami ją organizują. Na próżno, Sithole umiera w drodze do szpitala. Alexandra to tzw. township, rozległa dzielnica skrajnej biedy, wielkie zbiorowisko baraków z pustaków i blachy łatanej brezentem i czym popadnie. Większość z 400 tys. czarnych mieszkańców to Zulusi. „Sunday Times” opublikował zdjęcia Oatwaya w trzy tygodnie po wybuchu zamieszek, a zginęło wtedy już siedem osób, wiele zostało rannych, tysiące musiały uciekać, bo pod stragany i domy imigrantów podkładano ogień, polowano na ludzi. Jednak dopiero ten reportaż spowodował, że zareagowały władze oraz pierwszy zuluski prezydent RPA Jacob Zuma, dotąd dziwnie milczący. Zanim w końcu potępił morderstwa, pierwsze tygodnie pogromów upłynęły pod znakiem cichego poparcia rządu dla tych, którzy trzymali noże w dłoniach.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jerzy Szygiel