Dedykuję mojej śp. Mamie, wierząc, że odeszła wprost w ramiona kochającego ją Boga. A także z wdzięczności serca bliskim mi ludziom, bez których w trudnym dla mnie czasie jej choroby niewiele mogłabym uczynić.
Żyłam aktywnie i szybko. „Na głowie” miałam wciąż wiele spraw, które skrzętnie wypełniały mi życie rodzinne i zawodowe. A w wolnych chwilach z radością oddawałam się lekturze książek i uwielbiałam spotkania z przyjaciółmi. Ponadto udzielałam się społecznie. Wszystko to bardzo mnie pochłaniało i było dla mnie szalenie ważne. I wtedy właśnie, „pośrodku” zabieganego dnia, życie zmusiło mnie do „zatrzymania się” i zmiany życiowej „optyki”. Do podjęcia niezwykle trudnej decyzji, przed którą uciekałam, a która okazała się potem błogosławieństwem…
Wszystko to miało związek z moją Mamą. Był rok 2011. Na kilka dni przed pięknym, radosnym czasem świąt Bożego Narodzenia Mama w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Dzieliła nas odległość ponad 500 km jazdy pociągiem… W dodatku wszystko to wydarzyło się cztery dni po innym, trudnym dla mnie przeżyciu, jakim była tragiczna śmierć w wypadku samochodowym mojego proboszcza, ks. prof. Piotra Niteckiego. Księdza znanego i uznanego w kręgach kościelnych, a który był mi jak przyjaciel. Bywał u nas w domu, znał moją rodzinę, dzieci, męża. Wspólnie od wielu długich lat redagowaliśmy gazetkę parafialną. Rozumieliśmy się bez słów. Kiedy zwyczajowo zadawał mi pytanie typu: „Jak się masz?”, czułam całą sobą, jak oczami swego serca zagląda w moją duszę, szukając w niej szczerej odpowiedzi. Jedynej, jaka go interesowała. I nie umiałam mu nigdy odpowiedzieć w stylu: „Dziękuję, dobrze”, lecz zawsze dzieliłam się tym, co mi akuratnie w duszy grało.
Chciałam upamiętnić jego osobę przez wydanie „okolicznościowego” numeru naszej gazetki parafialnej. Byłam niezwykle zaabsorbowana skrupulatnym docieraniem do wielu osób, które znały śp. ks. Piotra, by w ten sposób zebrać materiał jak najszerzej prezentujący jego aktywność i osobowość. Z tych pochłaniających mnie do granic możliwości działań „wyrwał” mnie nagle do całkiem innego życia – jak się potem okazało - telefon od opiekunki mojej Mamy. Usłyszałam, że stoi właśnie przed jej drzwiami i słyszy przez nie tylko jakieś nieartykułowane dźwięki…
Wiadomość ta spadła na mnie jak przysłowiowy „grom z jasnego nieba”. A wszystko to, co w tych dniach tak niespodziewanie stało się moim udziałem, wydało mi się splotem jakichś niebywałych nieszczęść, niemożliwych do ogarnięcia sercem i umysłem. Mimo przerażenia, jakie mnie kompletnie opanowało, podjęłam stosowne do okoliczności działania. Zadzwoniłam na pogotowie ratunkowe i po straż pożarną. Wyważono drzwi. Przybyły na miejsce lekarz stwierdził rozległy wylew krwi do mózgu - trwałe uszkodzenie jednej półkuli mózgowej, druga zaś była całkowicie zalana krwią… Oznaczało to, że z Mamą nie będzie już od tej pory kontaktu…
Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, to wdzięczność Bogu za to, że „chwilę” wcześniej, a było to jakieś trzy tygodnie przed tym wydarzeniem, dał jej łaskę spotkania się z Nim w sakramencie pokuty. Choć… miało się to nie zdarzyć. Bo w wyznaczony na spowiedź dzień Mama przebywała akuratnie w szpitalu. Ksiądz zaś miał być u niej z posługą sakramentalną dzień wcześniej. Po jej powrocie do domu postanowiłam jednak, mimo późnej pory, zadzwonić na parafię. Kapłan przeorganizował swój program odwiedzin chorych i obiecał przyjść do Mamy. „Porozmawiałam sobie z księdzem szczerze” – cieszyła się potem jak dziecko na wspomnienie tych kapłańskich odwiedzin. Bóg nie pozostaje nigdy obojętny na szczere pragnienia ludzkiego serca… Wiem to już teraz doskonale.
Od chwili, kiedy Mama całkowicie utraciła świadomość, jej życie każdego dnia z tych 13 miesięcy, jakie jej jeszcze Pan Bóg podarował, było już tylko powolnym odchodzeniem z tego świata. Ja zaś czułam się wystawiona na największą w życiu próbę wiary i sił…
A że był to czas bezpośrednich przygotowań do świąt Bożego Narodzenia, jak okiem sięgnąć, ludzie w gorączkowym pośpiechu taszczyli do domów torby pełne świątecznych „akcesoriów”. Produkty niezbędne do wyczarowania smakowitych wigilijnych i świątecznych potraw, prezenty, choinki… A ja po wielogodzinnym, samotnym czuwaniu przy szpitalnym łóżku pozbawionej kontaktu Mamy, udręczona nurtującymi mnie myślami: co począć i jak to będzie, wracałam do jej domu, w którym nie wyczuwało się najmniejszych nawet oznak świątecznej atmosfery…
W Wigilię nocnym pociągiem wróciłam do Wrocławia. Domownicy wraz z moimi serdecznymi przyjaciółkami zadbali, by niczego nie zabrakło nam na wigilijnym stole. Prawdziwych przyjaciół poznaje się ponoć w biedzie. Wtedy, w głębi serca, miałam okazję przekonać się o prawdziwości tych słów…
Po Nowym Roku, po usilnych staraniach, udało mi się „zdalnie” znaleźć dla Mamy miejsce w zakładzie opiekuńczo-leczniczym w pobliżu miejsca jej zamieszkania. Sądziłam, że jest to dla niej, ale i dla mnie idealne rozwiązanie. Fachowa opieka lekarzy, pielęgniarek i opiekunek przez 24 godziny na dobę… A ja przecież pracowałam. Jakże więc mogłabym się nią sama osobiście opiekować?! Nie, to wydawało mi się zupełnie niedorzeczne. O wyzwaniach życiowych wiedziałam doskonale, często o nich mówiłam, ale żeby to miała być ta akurat sytuacja? Nie, skądże!
Sumienie nie dawało mi jednak spokoju. Trzy dni później postanowiłam sprawdzić, czy w tzw. ZOL-u wszystko jest tak, jak sobie wyobrażałam. To, co tam zobaczyłam, przyprawiło mnie o dreszcze. Tuż po przekroczeniu progów tego miejsca zaskoczył mnie niemile przykry do zniesienia odór moczu, wszechobecny we wszystkich dosłownie pomieszczeniach. A potem dostrzegłam brudną pościel na łóżkach pacjentów i nieskompletowaną odzież szpitalną, w którą byli odziani ci biedni chorzy ludzie. Kuriozum ich nieodpowiednich warunków pobytu w miejscu, które miało nieść ulgę w cierpieniu, było złe, uwłaczające godności człowieka podejście do podopiecznych ze strony personelu. Opiekunka karmiąca Mamę, nie zważając na naszą obecność, bez pardonu szarpała ją za ramię, chcąc w ten sposób przymusić ją do szybszego zjedzenia podawanego posiłku. Bo byli w kolejce do karmienia inni jeszcze pacjenci … A ona musiała się przecież „wyrobić” w czasie …
W drodze powrotnej na dworzec kolejowy przez długi czas biłam się z myślami, co robić? Rozterki i obawy rozdzierały mnie wręcz od środka. Aż wreszcie w cichości serca, w pełnej wolności i zupełnie samodzielnie podjęłam decyzję o zabraniu Mamy do swojego domu. Z pociągu zadzwoniłam do męża i opowiedziałam mu o wszystkim, co przeżyłam i co postanowiłam. Opowiedziałam… to mało powiedziane. Wypłakałam mu swe bolączki, bo wreszcie mogłam dać upust swoim emocjom i bólowi, jaki nosiłam w sobie od dawna.
Nie wiedziałam zupełnie, jak sobie poradzę w domu z Mamą. Nie miałam nikogo do pomocy. Zdałam się jednak całkowicie na Boga. Uchwyciłam się Go kurczowo, jak nigdy przedtem. Po czasie zrozumiałam, że bezgraniczne oddanie się Mu zawsze owocuje. Jego błogosławieństwem i prowadzeniem po trudnych drogach życia, które nigdy nie okazują się zbyt trudne i niemożliwe do pokonania, jeśli tylko podąża się nimi razem z Nim… Ile jednak błędów popełniłam nim to zrozumiałam?! I jak bardzo odeszłam od Niego? On jeden tylko to wie...
Zadzwoniłam do boromeuszek, z którymi znałam się od lat. Dostałam namiar na opiekunkę, która pracowała w prowadzonym przez nie zakładzie opiekuńczo-leczniczym. Zgodziła się opiekować moją Mamą przez dwie godziny dziennie. To było już coś! Siostra Ewa, prowadząca wspaniałe dzieło pod nazwą Fundacja Evangelium Vitae, propagujące ideę troski o człowieka od chwili poczęcia aż do jego naturalnej śmierci, zaproponowała bezpłatne użyczenie na czas nieokreślony specjalnego łóżka szpitalnego i materaca przeciwodleżynowego. Opieka nad Mamą zaczynała nabierać „rumieńców”.
A potem wszystkie związane z tym sprawy potoczyły się już zwartym nurtem. Nie wiedzieć czemu, tak po prostu „z głupia frant”, zadzwoniła do mnie koleżanka z liceum, której nie słyszałam chyba ze dwa lata. Opowiedziałam jej o moim problemie, a ona… że może opiekować się moją Mamą. I to za darmo! Był to dla mnie prawdziwy dar niebios. Do końca życia nosić będę w sercu wdzięczność za jej ofiarną pomoc, jaką mi wyświadczyła, gdy dzień w dzień przez wiele miesięcy, z wielką starannością i oddaniem, opiekowała się przykutą do łóżka starszą, obcą jej kobietą, jaką była dla niej moja Mama.
Kiedy wzięłam Mamę do siebie, zaczął się dla mnie niezwykle trudny czas, co chwilami denerwowało moich domowników, którzy co jakiś czas wracali do domu z zagranicy i w ciągu dnia chcieli w nim odpocząć. Przewijały się tam bowiem różne osoby. Bo ciągle trzeba było coś przy Mamie zrobić. Żadnego spokoju. Nasz dom przypominał poczekalnię dworcową. Można tam było pobyć przez krótką chwilę, ale nie mieszkać…
Ale najgorszy czas był wtedy, kiedy po pracy wracałam do domu. Opiekunek już nie było. Zostawałam zupełnie sama z pozostającą bez kontaktu Mamą. Ani słowa nie wypowiedziała do mnie przez kilka miesięcy opieki, żadnego gestu nie zrobiła. Leżała tylko ze wzrokiem nieruchomo wbitym w ścianę…. Patrzyłam czasem na tę ścianę i zastanawiałam się, czy coś tam widzi… Czy w ogóle na zupełnie białej, czystej ścianie można coś zobaczyć?!
Raz jeden tylko w wyraźny sposób dała mi znać, że wie, gdzie jest. Zdarzyło się to w nocy. Odezwała się wtedy do mnie w bezpośredni sposób. Wpierw jednak obudził mnie jej przeraźliwy krzyk i charakterystyczny dźwięk rozpinanego z przylepców pasa, którym ze względów bezpieczeństwa była opleciona dokoła ciała, aby nie wyciągnęła z żołądka tzw. pega, czyli specjalnej rurki, przez którą ją karmiliśmy. Podeszłam do niej, zapięłam na nowo pas i położyłam swoją rękę na jej twarzy, próbując ją w ten sposób wyciszyć. Wtedy ona powiedziała do mnie z rozrzewnieniem: „Jaka ciepła ręka”, po chwili dodając ciepłym głosem: „Moja Bożenka”. Była to dla mnie autentyczna chwila radości i jakże wielka nagroda za trudy dnia codziennego i niemożność nawiązania z nią kontaktu na co dzień. Nagroda niezapomniana!
Sytuacja ta pomogła mi także dogłębnie zrozumieć coś, co nie jest wcale takie łatwe do zrozumienia. Czasem… wręcz bardzo trudne! Że człowiek, z którym możemy nie mieć kontaktu, nie jest jak roślina, która niczego nie czuje, nie rozumie… Tacy ludzie żyją życiem wewnętrznym, do którego my, zdrowi, nie mamy czasem dostępu, a przez to, bywa, źle ich traktujemy. Odbieramy im prawo do bycia człowiekiem. A oni przecież zasługują na to, by ich nadal traktować jak człowieka! I to w pełni wartościowego!
Na trzy tygodnie przed śmiercią Mamy „widziałam” codzienne jej odchodzenie. Z każdym dniem „było jej coraz mniej”, mniej reakcji, mniej odruchów, pojawiało się natomiast coraz więcej problemów zdrowotnych, pielęgnacyjnych…
Aż nadszedł krytyczny czas. Wróciłam z pracy, a obydwie opiekunki wciąż trwały przy łóżku Mamy, choć przecież wcześniej miały pójść do swoich domów. Tego popołudnia i wieczora nie chciały jednak zostawić mnie samej. Wszystkie czułyśmy się jakoś na swój sposób związane emocjonalnie z moją Mamą. Kiedy nadszedł wieczór, jedna z nich musiała wreszcie wracać do innych swoich obowiązków. Zostałam z Anią, moją koleżanką z „ogólniaka”, protestantką. Zaproponowała wspólną modlitwę. „Jak możemy się razem modlić?” – zapytałam. „Pomódlmy się w Duchu Świętym” – usłyszałam. I po chwili rozpoczęła na głos swoją modlitwę. Jej słowa płynęły zwartym strumieniem… Obejmowały różne ważne sprawy, ale i ludzi, którzy mieli swój udział w opiece nad Mamą. Były modlitwą błagalną, dziękczynną i przeproszenia. Przez ułamek sekundy poczułam wewnętrzny „opór” przed taką modlitwą, chciałam „emigrować” w głąb siebie, nie uzewnętrzniać swoich odczuć i przeżyć przed drugim człowiekiem. Lecz Duch Święty sprawił, że kiedy Ania skończyła się modlić, moje serce otworzyło się całkowicie na Boga i ja także przed długi czas mogłam wylewać przed Nim swe serce. Późnym wieczorem Ania pojechała do domu, a ja umęczona trudami dnia położyłam się spać w pobliżu łóżka Mamy. Z sercem wypełnionym pokojem, którego brakowało mi już od dawna.
Następnego dnia rano… obudziłam się później niż zwykle. Z przestrachem pobiegłam do Mamy. Zdziwił mnie jej widok. Wyglądała nad wyraz dobrze. Jej twarz promieniała radością i pokojem, a przecież dzień wcześniej wszystko zapowiadało, że mogą to być już ostatnie chwile jej życia.
Tego dnia nie poszłam do pracy. Chciałam wciąż być przy Mamie. Ania przyszła na swój „dyżur”. Pierwsze jej słowa, które wówczas wypowiedziała do mnie, brzmiały: „Jak spałaś dzisiejszej nocy?” „Rewelacyjnie! Od wielu miesięcy tak dobrze mi się nie spało. Do tego stopnia, że nawet zaspałam do pracy” – odpowiedziałam. A ona mi na to: „Wiesz, jak wczoraj wieczorem wracałam do domu, to modliłam się przez cały czas o dobry sen dla ciebie. Byś wreszcie mogła się wyspać”.
Jej modlitwa została wysłuchana. Dla mnie zaś był to kolejny znak Bożego działania, który uświadomił mi, że On, dobry, kochany mój Bóg wciąż jest ze mną… Że mnie nie opuścił. Dziękowałam Mu potem z największą żarliwością, na jaką mnie było stać, za tę łaskę. Za doświadczenie Jego obecności i miłości. Dzięki czemu znów poczułam w sobie ogromną siłę do dalszej opieki nad Mamą.
Od tego wydarzenia Mama żyła jeszcze około dwóch tygodni. Po wielu perypetiach zdrowotnych, które z wielką intensywnością nas potem dotknęły, jak i w zetknięciu się z bezdusznością służby zdrowia, czego boleśnie po raz kolejny doświadczyliśmy na własnej skórze, w styczniowy niedzielny poranek Mama umarła.
Próg wieczności przekroczyła niepostrzeżenie, cichutko… Dzień po kolejnym pobycie w szpitalu. Przez cały okres jej choroby usilnie prosiłam Boga, by odeszła z tego świata w moim domu, w mojej obecności. Niedziele mam wolne… Moja prośba została więc wysłuchana…
Zgodnie z jej wolą pochowaliśmy ją w jej rodzinnych stronach. Tzw. ostatnie pożegnanie, kiedy składaliśmy ją do grobu, wcale nie było smutne. W ów styczniowy dzień, mimo siarczystego mrozu i obfitych warstw śniegu, które spowiły całą okolicę, nad niebem pięknie zaświeciło słońce. Jego przenikające mnie na wskroś promyki mówiły mi jakby: „Zobacz, to uśmiech twojej Mamy z nieba, który przesyła ci właśnie”.
Choć jej droga życiowa wiodła niekiedy przez duchowe „chaszcze i knieje”, dziś doskonale wiem, że dotarła do mety. Za którą rozpościera się już tylko wieczna szczęśliwość. Niebiańska kraina z Bogiem w roli głównej.
Bożena Rojek