Kolegów nigdy nie zostawia sie w potrzebie. Szczególnie na wojnie. Korespondencja "Gościa Niedzielnego" z Mariupola.
Aby codziennie wydać ponad 600 obiadów potrzebny jest ogromny wysiłek wielu organizacyjny, które koordynuje Rusłan Skałun, przewodniczący Związku Stowarzyszeń Wolontariatu z Mariupola, miejscowy notariusz, a jednocześnie diakon Kościoła ewangelikalnego. Środki na żywność pochodzą ze składek zbieranych w całej Ukrainie, dokłada się do nich także parafia rzymskokatolicka pw. Matki Boskiej Częstochowskiej w Mariupolu. Jej proboszcz paulin, o. Leonard Aduszkiewicz, często odwiedza żołnierzy na linii frontu. Dzień przed wyjazdem, odbieramy przesyłkę żywności, jaką dla Mariupola przekazały katolickie parafie z okolic Kamieńca Podolskiego. To kilka ton ziemniaków, jarzyny, owoców oraz przypraw, które zasilają kuchnię gotującą posiłki dla żołnierzy. Takich wspólnych akcji, prowadzonych przez wiernych kilku Kościołów chrześcijańskich w Mariupolu , poza prawosławnymi z Patriarchatu Moskiewskiego, jest wiele. Wojna zbliżyła ludzi między sobą i chrześcijanie stanowią jedną z najbardziej aktywnych części społeczności Mariupola. Miasto stara się przygotować na najgorsze. Spośród miejscowych ochotników tworzone są oddziały tzw. drużyny mariupolskiej, które przechodzą szkolenie w koszarach Gwardii Narodowej. Na ulicach pełno jest patroli, gdyż istnieje obawa, że w przypadku zewnętrznego ataku w mieście pojawią się grupy dywersyjne, które będą próbowały przejąć kontrolę nad najważniejszymi punktami, jak próbowali to zrobić wiosną 2014 r. Wtedy od kwietnia do czerwca Mariupolem rządzili pospolici bandyci, działający pod flagami Donieckiej Republiki Ludowej. Milicja i siły porządkowe nie reagowały na to, co się w mieście działo. Gdyby nie aktywność grupy mieszkańców, których zmobilizowała do działania Wiktoria Priduszczenko, starsza pani, wcześniej główna księgowa w dużej prywatnej firmie, a od tamtej wiosny jedna z ikon obywatelskiej obrony, Mariupol podzieliłby los Doniecka, czy Ługańska, a Wojna w Donbasie trwa Andrzej Grajewski /foto gość Ukrainy byłaby odcięta od Morza Azowskiego. To niezwykłe, jak aktywność stosunkowo nielicznych grup jest w stanie zaważyć na szali wielkich rozstrzygnięć. Żołnierze trzymające pozycje w rejonie Tałakiwki są z różnych stron Ukrainy, także w różnym wieku. Moją uwagę zwrócił najstarszy wśród nich, okazało się, że ma 56 lat. W rozmowie wyjaśnił, że poszedł służyć za syna, który dostał powołanie, a właśnie miał mu się narodzić syn. Był w Afganistanie i porównując oba fronty mówi, że ten jest trudniejszy, gdyż nasycenie ciężkim sprzętem jest znacznie większe. Jest Polakiem z pochodzenie i katolikiem z Krzywego Rogu. Prosi ks. Leonarda o modlitwę za siebie i kolegów. Mówi, że choć przewaga jest po tamtej stronie, nie opuszczą pozycji, ale dodaje, ta bratobójcza wojna nikomu nie jest potrzebna. Także w nastawieniu innych nie znajduję nienawiści do przeciwnika. Jak mówią, tych z DNR, po drugiej stronie, praktycznie już nie ma. Stoją tam wojska rosyjskie, bez oznakowania, jak na Krymie, najemnicy, kozacy i sporo Czeczenów i Osetyńczyków. Co będzie dalej, nikt nie wie. Jeden z młodych, którego podwozimy do miasta z uśmiechem oznajmia, że pozostał mu jeszcze tylko miesiąc służby, a później do domu. Ale jak będzie potrzeba, dodaje, wrócę. Kolegów przecież nie można zostawić w potrzebie.
Andrzej Grajewski