Korespondent GN z Mariupola: Kolegów nie można zostawić w potrzebie.
Wojnę w Donbasie strona ukraińska dawno by przegrała, gdyby nie ogromne zaangażowanie społeczeństwa, dającego w ostatnich miesiącach dowody ofiarności i zdolności do samoorganizacji. Po raz kolejny doświadczyłem tego pod Mariupolem, który staje się kolejnym ważnym punktem wojny we Wschodniej Ukrainie. Obie strony przegrupowują w tamten rejon wojska. Wszyscy mają świadomość, że tędy prowadzi najkrótsza droga z Rosji na Krym.
Front ciągnie się na przestrzeni wielu kilometrów wokół miasta, okolicznymi polami i wzgórzami, które przecina linia okopów. Polowe umocnienia głęboko wkopane są w ziemię. Od jesieni obrona ukraińska wyraźnie okrzepła. Na pozycjach jest więcej wojska, także ciężkiego sprzętu . Razem z grupą wolontariuszy jedziemy na wysunięte pozycje, poza osadą Tałakiwka w stronę Szirokino, gdzie od dłuższego czasu trwają zaciekłe walki. Od strony Morza Azowskiego wieje ciągle przenikliwy, zimny wiatr. Na wzgórzach stoją wojska ukraińskie, po drugiej stronie separatyści, wspierani przez oddziały rosyjskie i najemników. Żołnierze przetrwali zimę w ziemiankach, głęboko wkopanych w ziemię. Okopane są także stanowiska dla czołgów oraz artylerii. Porozumienie mińskie niewiele tutaj zmieniło. Ostrzał trwa właściwie bez przerwy, chociaż nie jest zbyt intensywny. W czasie naszego tam pobytu odzywają się działa, ale gdzieś z boku. Żołnierze mówią, że do huku wystrzałów już przywykli. Intensywność zaś ognia na tym odcinku jest mniejsza, aniżeli pod Ługańskiem, gdzie byli poprzednio i walili do nich bez przerwy. Wojna pod Mariupolem to przede wszystkim pojedynki artylerii. Obie strony ostrzeliwują swoje pozycje, nie ryzykując szturmu na większą skalę. Przewaga techniczna jest po stronie rosyjskiej, która m.in. masowo używa dronów, latających każdego dnia na rozpoznanie pozycji ukraińskich. Ukraińcy braki w sprzęcie nadrabiają pomysłowością. Słyszałem o systemach umożliwiających prowadzenie celnego ognia za pomocą programów pisanych na tablety. Chodzi także o to, aby przeciwnik nie podszedł zbyt blisko miasta. To ważne, zwłaszcza po tym, co wydarzyło się pod koniec stycznia. Wtedy z pozycji separatystów dokonano barbarzyńskiego ostrzału osiedla „Wschodnie” w Mariupolu.. W ciągu kilkunastu sekund spadło tam 120 rakiet typu „Grad”, wystrzelonych z trzech różnych punktów. Nie mogło więc być mowy o przypadku, czy błędzie. Zginęło ponad 30 mieszkańców, we własnych domach, albo podczas zakupów na miejscowym bazarze. Ludzie z którymi rozmawiałem i przeżyli ten atak, do dzisiaj nie mogą wyjść z szoku i traumy po tragedii, której byli świadkami.
Na przyjazd wolontariuszy żołnierze czekają jak na święto. Do polowej stołówki, którą wykończyli niedawno przychodzą z różnych stanowisk bojowych z menażkami oraz kubełkami, aby zanieść ciepłe jedzenie kolegom. Otrzymują wprawdzie własne zaopatrzenie, ale tylko dwa razy na dzień, według bardzo skromnych norm żywnościowych. Wolontariusze natomiast przywożą im codziennie świeżo ugotowany, smaczny , domowy obiad. Zabierają im pocztę, a w drodze powrotnej bieliznę do prania.
Aby codziennie wydać ponad 600 obiadów potrzebny jest ogromny wysiłek wielu organizacyjny, które koordynuje Rusłan Skałun, przewodniczący Związku Stowarzyszeń Wolontariatu z Mariupola, miejscowy notariusz, a jednocześnie diakon Kościoła ewangelikalnego. Środki na żywność pochodzą ze składek zbieranych w całej Ukrainie, dokłada się do nich także parafia rzymskokatolicka pw. Matki Boskiej Częstochowskiej w Mariupolu. Jej proboszcz paulin, o. Leonard Aduszkiewicz, często odwiedza żołnierzy na linii frontu. Dzień przed wyjazdem, odbieramy przesyłkę żywności, jaką dla Mariupola przekazały katolickie parafie z okolic Kamieńca Podolskiego. To kilka ton ziemniaków, jarzyny, owoców oraz przypraw, które zasilają kuchnię gotującą posiłki dla żołnierzy. Takich wspólnych akcji, prowadzonych przez wiernych kilku Kościołów chrześcijańskich w Mariupolu , poza prawosławnymi z Patriarchatu Moskiewskiego, jest wiele. Wojna zbliżyła ludzi między sobą i chrześcijanie stanowią jedną z najbardziej aktywnych części społeczności Mariupola. Miasto stara się przygotować na najgorsze. Spośród miejscowych ochotników tworzone są oddziały tzw. drużyny mariupolskiej, które przechodzą szkolenie w koszarach Gwardii Narodowej. Na ulicach pełno jest patroli, gdyż istnieje obawa, że w przypadku zewnętrznego ataku w mieście pojawią się grupy dywersyjne, które będą próbowały przejąć kontrolę nad najważniejszymi punktami, jak próbowali to zrobić wiosną 2014 r. Wtedy od kwietnia do czerwca Mariupolem rządzili pospolici bandyci, działający pod flagami Donieckiej Republiki Ludowej. Milicja i siły porządkowe nie reagowały na to, co się w mieście działo. Gdyby nie aktywność grupy mieszkańców, których zmobilizowała do działania Wiktoria Priduszczenko, starsza pani, wcześniej główna księgowa w dużej prywatnej firmie, a od tamtej wiosny jedna z ikon obywatelskiej obrony, Mariupol podzieliłby los Doniecka, czy Ługańska, a Ukrainy byłaby odcięta od Morza Azowskiego. To niezwykłe, jak aktywność stosunkowo nielicznych grup jest w stanie zaważyć na szali wielkich rozstrzygnięć. Żołnierze trzymające pozycje w rejonie Tałakiwki są z różnych stron Ukrainy, także w różnym wieku. Moją uwagę zwrócił najstarszy wśród nich, okazało się, że ma 56 lat. W rozmowie wyjaśnił, że poszedł służyć za syna, który dostał powołanie, a właśnie miał mu się narodzić syn. Był w Afganistanie i porównując oba fronty mówi, że ten jest trudniejszy, gdyż nasycenie ciężkim sprzętem jest znacznie większe. Jest Polakiem z pochodzenie i katolikiem z Krzywego Rogu. Prosi ks. Leonarda o modlitwę za siebie i kolegów. Mówi, że choć przewaga jest po tamtej stronie, nie opuszczą pozycji, ale dodaje, ta bratobójcza wojna nikomu nie jest potrzebna. Także w nastawieniu innych nie znajduję nienawiści do przeciwnika. Jak mówią, tych z DNR, po drugiej stronie, praktycznie już nie ma. Stoją tam wojska rosyjskie, bez oznakowania, jak na Krymie, najemnicy, kozacy i sporo Czeczenów i Osetyńczyków. Co będzie dalej, nikt nie wie. Jeden z młodych, którego podwozimy do miasta z uśmiechem oznajmia, że pozostał mu jeszcze tylko miesiąc służby, a później do domu. Ale jak będzie potrzeba, dodaje, wrócę. Kolegów przecież nie można zostawić w potrzebie.
Andrzej Grajewski z Mariupola