Czuję się jak ocalony z zagłady, schowany w rękach Pana Boga. Skończyły się absolutnie wszystkie ludzkie możliwości i wtedy wkroczył Bóg. O powrocie z piekła z Andrzejem „Kogutem” Sową rozmawia Marcin Jakimowicz.
Jak to się stało, że anarchista, który omija szerokim łukiem kościoły, punkowiec, który dostaje nagrodę publiczności na festiwalu w Jarocinie, po czym jest wyrzucony z kapeli za ćpanie, trafił na rekolekcje?
Przez przypadek. Daj to w cudzysłowie, bo nie wierzę w przypadki. Moja koleżanka Marzena zwabiła mnie podstępem. Miałem w Legnicy kumpla, który pracował w piekarni. Gdy czasem wychodziłem z piwniczki, on nie chcąc, bym ze względu na mój zapach wchodził do środka piekarni, wynosił na zewnątrz bochen chleba. Kiedyś przy takiej akcji spotkałem Marzenę. Jeździła z nami na koncerty mojego zespołu Maria Nefeli. Rzuciła: „Pojedziemy na imprezę z ludźmi, których poznałam w Jarocinie?”. „Na imprezę? Zawsze!”. Kiedy zorientowałeś się, że to blef? W pociągu. To był taki piętrowy skład z kibelkami na parterze i pierwszym piętrze. Marzena powiedziała, że jedziemy na rekolekcje grupy, która ewangelizowała na festiwalu w Jarocinie. Wściekłem się. Eksplodowałem. Myślałem, że wyrzucę ją z pociągu. Wyrzuciłem z siebie taką wiązankę, że uszy puchły. Nienawidziłem Kościoła, księży (ci, którzy poczytają moją książkę, będą wiedzieli dlaczego). Poszedłem do ubikacji, miałem fiolkę barbituranu, zjadłem chyba z osiem tabletek, pogryzłem. A potem dałem sobie w żyłę. Odjechałem. Strzykawka wbita w rękę kołysała się w rytm jazdy pociągu. Przyćpałem ostro. Zwisałem na tej ubikacji, spadałem, wczołgiwałem się z powrotem. W takim stanie znalazła mnie Marzena. Dobijała się: „Wysiadamy, już Poznań”. W końcu jakoś się wygramoliłem. I dotarliśmy na rekolekcje. Miałem jeden cel: rozwalić całą tę imprezę. I zniszczyć tych ludzi. Czułem się nieswojo, włączył mi się „agresor”. Gdy podchodziły do mnie dziewczyny i mówiły: „Chwała Panu”, odpowiadałem: „Chwała pani!”. „Jak masz na imię?” – spytał ksiądz. „Kogut, k…..” – wyrzuciłem z agresją. „Dobrze, że jesteś, Kogut” – usłyszałem. To zbiło mnie z tropu. Widziałem, że oni są jacyś dziwni, nakręceni, uśmiechnięci, podejrzanie radośni, ale wiedziałem, że nie udają. Oni naprawdę się cieszyli, że przyjechałem. Wyczuwasz takie rzeczy.
Postanowiłeś: zostaję, by obwąchać sytuację?
Nie. Postanowiłem: dość tego, zwiewam. Poszedłem na autobus. Zima, mróz, piętnaście na minusie. Kierowca stał i walczył z drzwiami. „Zamarzły, nigdzie nie jadę” – rzucił krótko. Nie chciałem marznąć, więc wróciłem do kościoła i „zalogowałem się” w jakimś konfesjonale, na uboczu.
Patrzyłem na to, co działo się przed ołtarzem i szydziłem. I wtedy usłyszałem świadectwa. Jedno, drugie, trzecie. W końcu wyszła dziewczyna i zaczęła opowiadać o tym, jak była wykorzystywana seksualnie przez ojczyma. Płakała i wspominała, jak wszedł kiedyś do łazienki, w której się kąpała i… Była regularnie gwałcona. Słuchałem tego i wymyślałem sobie, co zrobiłbym, gdybym dorwał tego faceta. A ona rzuciła: „Jako studentka oddałam życie Jezusowi i zorientowałam się, że przestałam się modlić o śmierć dla tego człowieka! Dzięki Jezusowi przebaczyłam mu. Spotkałam go i powiedziałam mu o tym. Dwa dni później miał zawał serca”. To nie mieściło się w głowie, przekraczało wszelką logikę. Jak można coś takiego przebaczyć? Od razu wytrzeźwiałem. Nie wiedziałem, co się dzieje. Postanowiłem jednak, że to nie dla mnie. Dopadł mnie narkotyczny głód. Biegunka, wymioty. Umierałem. Postanowiłem, że uciekam. Musiałem załatwić jakąś kasę. Podszedłem do organizatora, księdza Przemka Kompfa, i powiedziałem mu szczerze, jak się czuję. „Wracam do domu. Mogę pożyczyć kasę na bilet?”. A on odpowiedział: „Dobra. Mamy tu taki zwyczaj, że modlimy się na pożegnanie. Taka rekolekcyjna tradycja”. „OK. Módlcie się – pomyślałem – byle szybko”. I zaczęli się za mnie modlić. Skończyli, a ja… wstałem kompletnie uzdrowiony. Bez głodu, bólu narkotycznego. Wczoraj minęła 22. rocznica tego dnia. Byłem wolny! Totalnie wolny. Po 11 latach ostrego brania dzięki Jezusowi narkotyki przestały działać na mój organizm.
Gdy Henryk Krzosek, bezdomny alkoholik, został cudownie uzdrowiony i pobiegł do kumpli w Hamburgu, by opowiedzieć im o Jezusie, usłyszał: „Fajnie, że ci się udało”. Zaoponował: „Nie! To jest dla wszystkich!”. „Nie, Heniek, ty po prostu miałeś szczęście”.
Ja nie miałem do kogo pójść. Wiesz dlaczego? Bo moi kumple nie żyli. Ogromna większość z tej ekipy nie przeżyła. Dziwisz się, że czuję się wyjątkowo? Czuję się jak ocalony z zagłady, schowany w rękach Pana Boga. Skończyły się absolutnie wszystkie ludzkie możliwości i wtedy wkroczył Bóg. O mnie też krążyły legendy. „Kogut, ty żyjesz?” – słyszałem. O własnej śmierci słyszałem chyba już z jedenaście razy…