Słowacy pokazali, jaka jest Europa naprawdę.
Jedną z cech wojny partyzanckiej jest to, że okupant panuje nad miastami, a powstańcy są u siebie na wsi. Trochę to przypomina pracę w Parlamencie Europejskim. Wielkie spory europejskie toczą się daleko od instytucji unijnych, bo tam sporne są jedynie pieniądze. Na forum PE polityczny ruch homoseksualny nie napotyka żadnych przeszkód. Jest w centrum i we władzach, z wpływową wiceprzewodniczącą Parlamentu, Ulriką Lunacek, na czele. „Prawa LGBT+” (ten plus to „orientacje”, których nawet jeszcze nie zdołano wymyślić) traktowane są jako „zdobycz” i fundament integracji europejskiej. Kierownictwa wszystkich klubów parlamentarnych, kontrolowane przez polityków ze starej Unii, popierają politykę piętnowania jakichkolwiek przejawów oporu wobec homoseksualnej rewolucji, nie tylko w Unii, ale gdziekolwiek uda się je znaleźć – od Mołdawii po Kirgistan. Pasja tropicieli „homofobii” chwilami jednak milknie, gdy całe narody występują w obronie etyki życia rodzinnego. Wówczas eurokraci, przynajmniej na chwilę, zamykają oczy i zatykają uszy.
Referendum – w którym Słowacy wystąpili w obronie naturalnego ustroju małżeństwa (jako trwałego związku mężczyzny i kobiety) i w obronie swoich dzieci przed groźbą deprawacyjnej indoktrynacji – przeszło w instytucjach europejskich bez echa. Nie wywołało żadnego demokratycznego wahnięcia w europejskiej klasie rządzącej. Tylko media z uporem powtarzały frazes o „nieważnym” referendum, nie wgłębiając się w jego oczywisty i jednoznaczny wynik. Jedynie media opozycyjne wobec „głównego nurtu” odnotowywały, że na Słowacji wszystkie referenda były nieważne, bo prawo referendalne skonstruowano tam tak (podobnie jak we wszystkich krajach, gdzie przeprowadzano postkomunistyczną „transformację”), by maksymalnie zmniejszyć wpływ autentycznej opinii społecznej na sprawy publiczne. U nas zresztą zaszło to jeszcze dalej, bo pod władzą Donalda Tuska żadne referendum nie mogło się w ogóle odbyć, nawet jeśli domagały się tego setki tysięcy Polaków.
Na Słowacji prócz pół tuzina referendów „nieważnych” wyjątkiem, który potwierdził regułę, było jedyne referendum, zakończone jako ważne, bo było ważne dla krajowej i międzynarodowej klasy rządzącej, czyli oczywiście referendum o przystąpieniu do Unii Europejskiej. Komentatorzy powtarzający mantrę o „nieważnym referendum” nie zauważyli tylko jednego: że w obronie rodziny i wychowania głosowało na Słowacji dwa razy więcej ludzi niż na wszystkie słowackie partie reprezentowane w Parlamencie Europejskim razem wzięte. I że rewindykacje politycznego ruchu homoseksualnego poparło zaledwie siedemdziesiąt tysięcy osób.
Podziękowałem w Parlamencie publicznie Słowakom za ich głos, który miał wymiar nie tylko narodowy, ale europejski. Do tej pory europejski socjal-liberalizm zawsze przedstawiał zniechęcenie i zobojętnienie społeczne jako dowód przyzwolenia narodów na swoje najbardziej wywrotowe propozycje. Mały naród słowacki, oddając milion głosów za prawami rodziny, pokazał, co naprawdę myśli wiele milionów innych ludzi w całej Europie o permanentnej rewolucji przeciw cywilizacji chrześcijańskiej i najbardziej naturalnym prawom ludzkim. Pokazał, jak bardzo wyobcowana jest klasa rządząca, która tylko dzięki symbiozie z liberalnymi mediami może zakłamywać obraz życia społecznego i rzeczywisty (tak, tak) pluralizm (!), którego nie chcą przyjąć do wiadomości najbardziej hałaśliwi orędownicy „pluralistycznego, otwartego społeczeństwa”. Wszyscy więc jesteśmy winni Słowakom wdzięczność za to, że POKAZALI, jaka jest Europa naprawdę. Tym razem to oni, tak jak kiedyś święty Jan Paweł II, mówili „o nas i za nas”.
Skoro klasa rządząca Europą nie widzi życia chrześcijańskiego wokół siebie – tym bardziej nie będzie go widzieć poza Europą. Choć w wypadku takich krajów jak komunistyczna Korea czy wahabicka Arabia Saudyjska ślepi politycy mogą zawsze powiedzieć, że trudno dopatrzeć się czegoś, czego w ogóle nie widać. Owszem, ale nawet jeśli heroldowie praw człowieka są obojętni na dramaty poszczególnych ludzi, powinni przynajmniej zrozumieć, że są rzeczy, których niemal nie widać – bo odmawia im się prawa do istnienia. W Arabii Saudyjskiej zakazany jest wszelki kult chrześcijański, a nawet rozpowszechnianie Biblii. Unia Europejska się tym jednak szczególnie nie przejmuje. Daremnie można by szukać jakichkolwiek słów żalu na ten temat w ostatniej „saudyjskiej” rezolucji Parlamentu Europejskiego. W rezolucji poświęconej obronie nieszczęsnego blogera Raifa Badawiego jak zawsze nie brakuje szerszej problematyki. Jednak nie tak szerokiej, by objęła zakazane chrześcijaństwo. Mamy tam na przykład sugestię, że „Arabia Saudyjska byłaby bardziej wiarygodnym i skutecznym partnerem” w walce z Kalifatem Iraku i Lewantu, gdyby odstąpiła od drastycznych form stosowania prawa karnego. Jak widać, Unię Europejską bardziej martwi to, że mordercy i gwałciciele karani są tam w sposób niehumanitarny, niż to, że chrześcijanie – nawet po spełnieniu „humanitarnych” apeli Unii – nadal będą karani śmiercią za przyjęcie Ewangelii. O nich w rezolucji nie ma ani słowa. Właściwie to nic dziwnego. W końcu „wartości, które [ich] definiują”, to krytyka, szyderstwo, bluźnierstwo, a nie wierność i poświęcenie dla innych.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marek Jurek