Czas, by o leczeniu niepłodności dowiedzieli się wszyscy.
05.02.2015 11:18 GOSC.PL
Poczułam się jak niezręczny prorok. Niezręczny dlatego, że przedmiot wieszczenia dość delikatny i przykry. A prorok dlatego, że mówiąc językiem kolokwialnym: „wiedziałam, że tak będzie”. Chodzi o trudną sytuację ze Szczecina. Matka, która po wielu latach starań o dziecko, urodziła dziecko… innej kobiety. Chore dziecko, zresztą. Bolesna i dramatyczna pomyłka, która zapewne nie przebiłaby się do naszej wiedzy i świadomości, gdyby nie choroba dziecka. A wszystko to za spraw(k)ą zabiegu in- vitro. Gdy usłyszałam o sytuacji, prócz ogromnego współczucia dla rodziny, miałam przed oczami polityczno–medialny scenariusz, który… właśnie się sprawdza. Sprawdza się zarówno narracja, jak i konkretne działania, które to dramatyczne wydarzenie wywołało
Tragedia, która rozegrała się de facto wiele miesięcy temu, a która teraz ujrzała światło dzienne, będzie prawdopodobnie mieć następujące skutki. Skutek pierwszy. Pan minister Arłukowicz będzie próbował wykorzystać sytuację do przeprowadzenia zmian w prawie, które spowodują „nadzór” nad klinikami in vitro. Już zresztą do tego dąży – winą za całą sytuację obarczając niekompetentnych lekarzy z kliniki. Zapominając jakoby (taka ministerialna amnezja), że dziecko poczęło się z rządowego programu „leczenia niepłodności”, i że wobec czego można było domniemywać, że procedury, przynajmniej w teorii, były w porządku. Jednym słowem – ministerialny przekaz będzie szedł w kierunku „oswojenia” problemu i będzie brzmiał następująco: in vitro pod naszą kontrolą będzie bezpieczne i TAKIE sytuacje nie będą miały miejsca. Śmiem wątpić.
Skutek drugi. Nastąpi zintensyfikowana propaganda dotycząca „dobra”, jakie ze sobą niesie procedura in vitro. Spodziewam się niezliczonej ilości tekstów dziennikarskich na ten temat, programów telewizyjnych, w których „wspaniali lekarze ze wspaniałych klinik” będą przekonywać o plusach tej metody. Samych plusach. Bo przecież „zamiana” jajeczek to jednorazowy przypadek. Śmiem wątpić.
Ale będzie i skutek trzeci. Podczas debaty publicznej wywołanej sytuacją w Szczecinie, również głośniej będzie słychać przeciwników in vitro. I to dobrze. Jednak chciałabym, żeby ta debata została wykorzystana sensownie, konstruktywnie i nie polegała na wzajemnym obrażaniu, straszeniu i wyłącznie emocjach.
Bo być może właśnie w tej chwili pojawił się dobry moment, by spokojnie i merytorycznie (jeszcze raz ale z mocą) mówić o zagrożeniach związanych z procedurą in vitro. I w ten sposób docierać do par, które stoją przed decyzją. Nie potępiać, nie grozić palcem, ale po prostu informować. Warto, by lekarze, którzy przecież znają prawdę, a jest ich w Polsce dużo, w końcu zaczęli o skutkach ubocznych procedury informować opinię publiczną bez lęku, z odpowiedzialnością za słowo i dobro niepłodnych par. Odpowiedzialnych i merytorycznych głosów lekarskich jest w przestrzeni publicznej stosunkowo niewiele. W rezultacie do świadomości wielu par przebija się wyłącznie propaganda o „dobrym in vitro”. Skutki są dramatyczne.
Obecnie być może więc mamy (paradoksalnie) odpowiedni moment, by przypomnieć o prawdziwym leczeniu niepłodności. Czyli o leczeniu przyczyny, nie skutku. Chodzi oczywiście o naprotechnologię. Metodę, która w mediach głównego nurtu jest regularnie wyśmiewana, porównywana z „kalendarzykiem” i bzdurnie opisywana. I o której, mimo że od lat z dobrym skutkiem pomaga niepłodnym parom, mówi się albo mało, albo cicho, albo w sposób ośmieszający. Tu jest też właśnie szansa (pole do pomocy poprzez rzetelną informację!) dla lekarzy i specjalistów związanych z tą metodą. Nie mogę pojąć, dlaczego ich głos jakoś nie brzmi w przestrzeni medialnej. Nie mogą mówić? Nie chcą? Może czas, by dla dobra pacjentek, przełamali złowrogą ciszę i mówili o naprotechnologii prawdę. Konkretnie i głośno. Tu nie chodzi o reklamę, lecz odpowiedzialne docieranie z wiedzą do niepłodnych par. Pary takie mają prawo wiedzieć. I dopiero w oparciu o rzetelną wiedzę podjąć odpowiedzialną decyzję.
I jeszcze jedno. Naprotechnologia to nie jest alternatywa in vitro. Bo jak można porównywać leczenie z niszczeniem? Lub świadomie i z sensem wybierać niebezpieczeństwo zamiast bezpieczeństwa?
Naprotechnologia to jedyny obecnie dostępny skuteczny sposób leczenia niepłodności (akurat przekonałam się o tym w ostatnich latach kilkakrotnie i to bardzo konkretnie oraz radośnie – wśród bardzo bliskich mi osób, które miały ogromne problemy z płodnością, urodziły się niedawno „naprotechnologiczne” dzieci; po profesjonalnym, żmudnym, ale skutecznym leczeniu!). Niestety – ta metoda leczenia jest droga. Wielu par chcących podjąć leczenie po prostu na nią nie stać. Dodatkowo, polskich specjalistów metody nadal jest stosunkowo niewielu. Ich szkolenie również jest ogromnie kosztowne. Wielu (potencjalnie chętnych) lekarzy rezygnuje z nauki już na wstępie.
Czas, by mocno i głośno postawić parę pytań. Dlaczego in vitro jest finansowane z naszego budżetu? Również osób, które logicznie myśląc i obserwując, widzą szkodliwość tej metody?
Dlaczego musimy łożyć na procedurę niebezpieczną, nieetyczną i szkodliwą dla kobiety oraz dziecka? Dlaczego w końcu pary, które chciałyby podjąć leczenie metodą naprotechnologii, nie mogą liczyć na finansowanie leczenia przez państwo? To niezbyt sprawiedliwy podział publicznych pieniędzy – promujący zwolenników in vitro, dyskryminujący zwolenników metody dużo skuteczniejszej.
Chciałabym, poprzez moje podatki, pomóc tym parom. A nie mogę. Czas zacząć leczenie niepłodności. Niebezpieczne „zaleczanie” problemu zostawiając wyłącznie chętnym. I na ich własny koszt.
Agata Puścikowska